Kontakt Fosa Staromiejska 3, 87-100 Toruń
tel.: +48 56 611 3510
e-mail: Dziekanat_Human@umk.pl
obrazek nr 1 obrazek nr 2 obrazek nr 3

„Stopień do śmierci”

Wiktoria Marcinkowska, Weronika Pelc, Weronika Retel, Anna Rona, Ewa Wasielewska, Angela Zamorska

 

Ciepły wiatr i lekko żółknące liście starego dębu dawały znać o zbliżającym się końcu lata. Staszek korzystał z ostatków wolnego czasu, próbując napisać coś, co nadawałoby się do jakiegoś renomowanego czasopisma, a nie tylko do jego i tak już wypełnionej po brzegi szuflady. Brudne od atramentu palce i stosy kartek w kieszeniach lekkiego płaszcza nie opuszczały go nigdy, także teraz, pod drzewem w ogrodzie ojca. Wysokie trawy pod ciężkimi butami wydawały charakterystyczny dźwięk, który Stanisław od razu rozpoznał. „Gdybym tylko mógł zapaść się pod ziemię i już więcej nie rozmawiać z tym człowiekiem” – pomyślał. Wysoka sylwetka starca rzuciła cień na chłopaka i plik kartek w jego ręce. Nie podnosząc wzroku wydał z siebie tylko ciche „Hmm?”, by skłonić ojca do jak najszybszego zakończenia tej interakcji, zanim się jeszcze zaczęła.

– Staszku… – ton głosu staruszka wydał się młodemu chłopakowi nieco niepokojący, jakby przepraszający i trochę niepewny. W każdym razie, zupełnie do niego niepodobny.

Gdy Staszek podniósł wzrok, by odczytać coś z twarzy rozmówcy, spotkał się ze zmartwioną i zakłopotaną miną, która jednak szybko zniknęła i zastąpił ją, typowy dla ojca, surowy wyraz, podkreślający jego ostre kości policzkowe.

– Muszę ci coś powiedzieć – zawahał się nieco przed następnym zdaniem, a jego gęsty wąs prawie całkowicie zasłaniał usta, które uformowały się w wąską linię. – Rozmawiałem ze Schmidtami, zdecydowaliśmy wspólnie, że najlepiej dla nas… i dla was będzie, jeżeli pobierzecie się z Marią – zmieszał się mówiąc to. Wydawało się, że myślami był zupełnie gdzie indziej. – Tak, macie się pobrać, a duży posag Marii przeznaczymy na wygrzebanie się z problemów z gospodarstwem. Dzięki staremu Schmidtowi i jego znajomościom zaistniejemy też poza okolicami Torunia. Zyskami będziemy się dzielić i wszyscy będą zadowoleni. 

Staszek bardzo dobrze znał stanowczy ton ojca, którym wypowiedział ostatnie zdania. Wiedział już, że nie będzie z nim żadnej dyskusji. Nie potrafił wydać z siebie słowa. Zerwał się na nogi, by zatrzymać już odwracającego się Maurycego, który nie czekał na reakcję syna. Chłopak miał świadomość, że ojciec nie odznaczał się nadzwyczajną inteligencją emocjonalną, ale sposób, w jaki mu to wszystko przedstawił, był nadzwyczajnie bezduszny.

– I to tyle? Mówisz mi o tym, jak zmarnuję sobie życie z kobietą, której nie kocham, w gospodarstwie, którego nie lubię, po czym odwracasz się na pięcie i odchodzisz? Myślałem, że to śmierć matki cię takim uczyniła, ale to chyba twoja natura – powiedział to z bolesnym uśmiechem na ustach. – Jesteś po prostu zgorzkniałym starcem, który nie liczy się z uczuciami absolutnie nikogo.

Maurycy, nie wiedząc, co odpowiedzieć na te oskarżenia, tylko otworzył usta, by móc się jakoś wytłumaczyć. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, oddalający się w głąb zarośniętego ogrodu Staszek krzyknął z rozgoryczeniem. – Pożałujesz tego! 

*

– Który? – Szymon uniósł do góry dwa krawaty i spojrzał na Staszka wzrokiem błagającym o radę, bo wiedział, że zaraz się spóźnią.

– Ten po lewej – rzucił od niechcenia wyrwany z zamyślenia przyjaciel Żyda, który z kolei gotowy był już od co najmniej dwudziestu minut. 

– Coś ty taki cichy dzisiaj Stasiu, myślałem, że ucieszy cię wyjście do teatru – stwierdził z troską w głosie Szymon, nie odwracając jednak wzroku od lustra i nieszczęsnego krawata, którego nie mógł zawiązać.

– Cichy jestem zawsze. Jeżeli nie zauważyłeś tego wcześniej, to chyba muszę podać w wątpliwość jakość naszej wieloletniej przyjaźni – powiedział nieco przekornie, stając już przy drzwiach i tym samym pośpieszając Szymona. – A na wizytę w teatrze cieszę się bardzo, naprawdę – zdołał wydobyć z siebie odrobinę entuzjazmu i przywdziać uśmiech.

– Chodź, bo jeszcze musimy zajechać po Marię – klepnął Staszka po ramieniu, wychodząc z pokoju. Ten tylko przewrócił oczami na wspomniane imię i wybiegł za Żydem.

Gdy podjechali pod kamienicę Schmidtów, dziewczyna już na nich czekała. Miała na sobie błękitną sukienkę, pełną falbanek i koronek. Bez wątpienia przykuwała spojrzenia. Matka, która posiadała sklep z modą francuską, była chyba bezpośrednią przyczyną wyprzedzania przez młodziutką dziewczynę trendów panujących na wschodzie Europy. Takie przodowanie równie często wzbudzało lekką konsternację, jak zachwyt przechodniów. Modnisia wsiadła na tylne siedzenie i przywitała mężczyzn z uśmiechem, który jednak znikł, gdy tylko spojrzała na Staszka. Dziewczyna nic nie powiedziała, tylko spuściła wzrok. Tym samym dała Stanisławowi do zrozumienia, że będą po prostu unikać tematu ślubu. Było mu to bardzo na rękę, tylko co z Szymonem? On też musiał się kiedyś dowiedzieć, a jak już się dowie, zdecydowanie będzie niezadowolony. Tylko głupiec nie dostrzegłby uczucia pomiędzy Żydem i młodą Niemką. Teraz jej małżeństwo ze Staszkiem stanęło na przeszkodzie i tak już niepochwalanemu związkowi. Ale skoro oboje tego nie chcą, to może uda się to jakoś rozegrać. Z zamyślenia oderwały go słowa Szymona. 

– Halo, Stach, już jesteśmy, chodź.

Gdy Szymon pokazywał bilety całej trójki, Maria wykorzystała jego chwilową nieuwagę i zwróciła się do Staszka. – Jeszcze nic nie wie, powiem mu o tym niedługo, ale dajmy mu się jeszcze nacieszyć błogą niewiedzą. Udawaj, że wszystko jest w porządku, niech to będzie nasze ostatnie wyjście bez trosk – powiedziała błagalnie, a jej oczy zaszkliły się nieco. Stanisław nic nie odpowiedział, skinął tylko głową na potwierdzenie, a Szymon zaprosił ich gestem ręki w głąb teatru. 

Ze spektaklu cała trójka wyszła szczerze zadowolona, nic nie jest tak dobrą odskocznią jak odrobina porządnej sztuki. Zmierzali ku samochodowi, gdy Szymon, wyciągając papierosa, spostrzegł palące się w pobliskim hotelu światła.

– W Thorner Hof jest jakieś przyjęcie! Chodźcie, może uda nam się wejść – powiedział z przekornym, zawadiackim uśmiechem.

– Nie wiem, czy to jest dobry pomysł – próbował zatrzymać go Staszek, ale jego serdeczny przyjaciel wraz z Marią już zmierzali ręka w rękę w stronę hotelu.

Udało im się wejść, gdyż pora była bardzo późna i upojeni trunkami goście nie spostrzegli pojawienia się nowych twarzy. Uwagę mógł ewentualnie zwrócić ich młody wiek, ale zatłoczenie korytarza i restauracji sprawiało, że łatwo było wtopić się w tłum. Jak się okazało, było to przyjęcie z okazji nowej wystawy obrazów w hotelu. Cała trójka zmierzała w stronę baru, po drodze nakładając na talerze wszystkie smacznie wyglądające przekąski z bufetu. Używając swojego najniższego głosu, Szymon poprosił barmana o drinki dla całej trójki. Razem z Marią wypili je prawie na raz i przyłączyli się do tańczących na parkiecie par. Staszek postanowił wykorzystać tę chwilę, by przyjrzeć się wystawie. Chwilę pokręcił się po sąsiednich salach i w końcu trafił do wysokiego, oświetlonego ciepłym światłem pomieszczenia, w którym było zdecydowanie ciszej i bardziej kameralnie niż w sali restauracyjnej. Poczuł ulgę, że nie musi stać przy tym tłocznym barze, albo – co gorsza – pląsać na parkiecie. Wystawa była bardzo obszerna, obrazy wisiały na ścianach, ale były także wystawione na sztalugach na środku pomieszczenia. Widniały pod nimi same znane nazwiska – Witkiewicz, Czajkowski, Wyspiański. Ale uwagi Stanisława nie mógł przyciągnąć żaden inny obraz niż tatrzański pejzaż. Znajdujący się dokładnie na wysokości jego wzroku, oprawiony w dębową ramę widok na Rusinową Polanę sprawił, że młodzieniec poczuł przemożną tęsknotę do miejsca, w którym nawet nigdy nie był. Nigdy nie marzył o niczym tak bardzo jak o wyjeździe do Zakopanego – centrum polskiej bohemy! Mógłby przebywać w tak inspirującym naturą miejscu z równie inspirującymi, polskimi artystami najwyższej klasy. Tam znalazłby rozumiejące go osoby, które wyznają podobne do niego wartości. Jaka wspaniała byłaby wolność, której mógłby tam zaznać! Nie miałby na głowie gospodarstwa ani szkoły, ani tego przeklętego małżeństwa. Liczyłaby się tylko sztuka! Eviva l’arte! Nie był jeszcze gotowy, by porzucić te marzenia. Ale jak wykręcić się z tego wszystkiego, czym zajmuje się w Toruniu?

– Stachu! Tu jesteś, wszędzie cię szukaliśmy. Musimy się zwijać, już wszyscy powoli wychodzą i parkiet się przerzedził. Zaraz ktoś spyta kim jesteśmy i będziemy mieli problemy – mówił Szymon, pospiesznie kierując się w stronę drzwi. Staszek jeszcze ostatni raz rzucił okiem na obraz i wyszedł z sali zaraz za kolegą. 

*

Od kilku tygodni Maria czuła się źle. Na początku nie zwracała na to uwagi. Wmawiała sobie, że to przeziębienie albo że zatruła się jakimś jedzeniem, ale z czasem objawy nasiliły się i nie mogła ich już dłużej ignorować. Uczyła się w szkole pielęgniarskiej, więc bardzo dobrze wiedziała, co oznaczały poranne nudności, ciągłe zmęczenie, a przede wszystkim spóźniające się ,,te dni” w miesiącu.

Maria zwlekała z pójściem do lekarza. Gdyby okazało się, że podejrzenia są prawdziwe, jej małżeństwo ze Stanisławem skończyłoby się, zanim zdążyło się zacząć. Niestety im dłużej czekała, tym bardziej była pewna swych obaw. W końcu udała się do babki Jagody, miejscowej znachorki, która wyraźnie oznajmiła, że Maria jest w ciąży.

Była przerażona. Co ma teraz zrobić? Przecież nie może dłużej pozwalać Stanisławowi na zwlekanie ze ślubem. Rosnący brzuch za chwilę stanie się widoczny, a wtedy wszyscy dowiedzą się o jej romansie z Szymonem. Rodzice najpewniej wyrzucą ją z domu. Niemka mająca dziecko z Żydem? Przecież to jest hańba dla jej rodziny! Nie! Nikt nie może się o tym dowiedzieć, trzeba szybko działać i doprowadzić do małżeństwa. W głowie Marii błyskawicznie uformował się idealny plan. Pójdzie do Stanisława i zmusi go do ślubu, choćby miało ją to kosztować koniec schadzek z Szymonem.

Ale czy na pewno koniec? Przecież, jak już będzie mężatką, to nadal będą mogli się spotykać. Już teraz robią to po kryjomu, więc tak naprawdę nic się nie zmieni. A jeśli powie Szymonowi, że to jego dziecko, to może nawet dostanie od niego jakąś pomoc. Nie, to nie będzie koniec, raczej mała przerwa, tylko do czasu ślubu, a później wymyśli, co dalej. Najpierw jednak należało zająć się panem marudą Stanisławem, który z jakiegoś powodu bardzo nie chciał wyjść za Marię. Postanowiła porozmawiać z nim od razu, gdy tylko ten skończy zajęcia. Najlepiej, gdyby nadal był w szkole, ponieważ jest tam dużo miejsc, w których mogłaby rozwiązać problem na osobności.

Maria wiedziała, kiedy Stanisław kończy lekcje, bo odbywał je razem z Szymonem, który akurat dzisiaj pomagał ojcu w sprawunkach, więc nie było go na zajęciach. Nadarzyła się zatem idealna okazja, którą miała zamiar wykorzystać. O odpowiedniej godzinie udała się do Maiusa. Czekając na przyszłego męża, ułożyła sobie w głowie, co mu powie oraz jak przekona go do małżeństwa. W końcu młody człowiek pojawił się na korytarzu.

– Staszek! – zawołała przeciskając się między uczniami opuszczającymi salę.

– Nie wołaj na mnie tutaj… – rzucił automatyczną już formułką. – Szymona dzisiaj nie ma, pomaga ojcu, powinnaś to wiedzieć – powiedział nagle zaciekawiony, wyczuwając intrygę w powietrzu, czyżby gołąbki się pokłóciły?

– Wiem, przyszłam porozmawiać z Tobą.

– Ze mną…? – ironiczne drgnięcie w jego głosie ukłuło ją strachem.

– Nie tutaj, chodźmy w jakieś ustronne miejsce. Może tam, na półpiętrze? – wskazała. – Tam nikt nam nie będzie przeszkadzał. No dalej, to ważne, chodź – niby ciągnęła go za ramię, a jednak tylko trzymała sztywno rękaw płaszcza wlokącego się Staszka.

– Chcesz rozmawiać na schodach?

– Tak!

– Dlaczego?

– Bo tu nikogo nie ma – natychmiast obniżyła z powrotem ton.

– Właściwie to tam też zaraz by nie było, wszyscy szli do domu… A ty mnie tu trzymasz, nie wiem…

– No dobrze, nie narzekaj, słuchaj – urwała mu wpół zdania. – Staszek… Stasiu, Stanisław… – mężczyzna westchnął poirytowany dźwiękiem swojego zdrobnionego imienia, ale słuchał dalej. – Powiedz mi, dlaczego tak bardzo nie chcesz naszego małżeństwa? Przecież będą z tego same korzyści dla nas obojga.

– Bezpośrednio – wcisnął głębiej wypadające z kieszeni kartki. – Mówiłem ci już, nie chce żadnego ślubu, i tyle.

– Ale dlaczego?! Musi być jakiś powód… Chodzi o te twoje wiersze? Przecież nadal będziesz mógł je pisać, nic się nie zmieni.

– Nie zmieni? Nie zmieni, oczywiście! Jasne, wezmę ślub i NIC się nie zmieni. Z Szymonem i tobą. Z moim przyjacielem, którego muszę dzielić z narzeczoną. Z oczekiwaniami ojca. Pewnie, że nic się nie zmieni, oprócz tego, że będę miał niewierną żonę i gospodarstwo na głowie! – wziął głęboki oddech. – Ty nie rozumiesz… Ojciec mówi to samo: ,,możesz pisać te swoje wierszyki, tylko skończ szkołę i pomóż mi rozwinąć gospodarstwo”, a ja wcale nie chcę tak żyć. Samo pisanie to nie wszystko, ja chcę wyjechać, zobaczyć świat, chcę spełniać się jako artysta! Moja mama to rozumiała… – powiedział Stanisław.

– Staszek, wiesz przecież, że nie utrzymasz się z pisania. Tutaj masz dobry start, pole twojego ojca idealnie nadaje się do masowej produkcji zboża. Mógłbyś zbić na tym fortunę! Poza tym, kto powiedział, że musimy być idealną parą? Ja będę robić swoje, ty swoje i będziemy mieli wspólny biznes. Skoro nie chcesz faktycznie być moim mężem, co ci przeszkadza korzystna umowa? Zresztą, jakbyś zarobił już trochę pieniędzy, to też będziesz mógł wyjechać i zobaczyć świat, możemy nawet razem.

Słuchał w milczeniu, analizował jej słowa. To nie był najgorszy układ, ale… ale zasady! Chciał być artystą, chciał być wolny. W ten sposób nadal nie byłby w pełni niezależny od codzienności zwykłego życia, od innych ludzi. W dodatku reputacja to dla artysty nieoceniony skarb! Co, kiedy ludzie dowiedzą się, że żyje w jakimś dziwnym umownym układzie z niefunkcjonującym małżeństwem? Sam sobie poradzi.

– Niech do ciebie dotrze – westchnął – że nie chcę żadnej fortuny. Nie chcę kontynuować tego, co stworzył mój ojciec, ja się do tego nie nadaję! – próbował się uspokoić, ale irytacja wciąż powracała. – Ty chcesz ślubu, żeby móc przejąć gospodarstwo i mieć pieniądze na te twoje drogie stroje. Dla ciebie to nie jest ślub, tylko transakcja, a ja nie mam zamiaru żenić się dla pieniędzy czy wygody!… Zejdź mi z drogi, nie będę z tobą dłużej o tym rozmawiał – zignorował jej przerażony nagle wzrok i zaczął schodzić.

– Myślisz, że tylko ty nie możesz żyć tak, jak chcesz? – Maria wybuchła niespodziewanie. – Biedny Staszek! Skrzywdzony przez życie! – zakpiła. Stanisław zatrzymał się i odwrócił do niej.

– Ach tak? A co niby takiego stoi na przeszkodzie realizacji twoich marzeń, co?! – tym razem już krzyknął.

– TY!

Staszek zamilkł osłupiały.

– W idealnym świecie – wznowiła Maria drżącym głosem – mogłabym wyjść za mężczyznę, którego kocham i nie musiałabym się martwić, że rodzina mnie za to wydziedziczy! Nie musiałabym się teraz bać o to, że będąc w ciąży, nie mam dachu nad głową, a przyszłość mojego dziecka jest beznadziejna! – krzyknęła, zapominając o tym, by nie wspominać Stanisławowi o swoim stanie.

– Zaraz… co? – mężczyzna szybko połączył fakty. Wiedział, że Maria nie ma żadnych dzieci, ale skoro o jakimś wspomniała, to może oznaczać tylko jedno. – J-jesteś w ciąży?! – zamurowało go. Nie wiedział jeszcze, czy jest zły, ponieważ czuł się wykorzystywany, czy raczej szczęśliwy, bo znalazł idealny powód, by zerwać zaręczyny. – Nie no, wspaniale! Czyli w ramach korzystnego układu chcesz ze mnie zrobić darmowego ojczyma?

– NIE! Nie, nie… to nie tak… – odpowiedziała spanikowana Maria.

– Jeśli myślałaś, że będę łatwym wyjściem z sytuacji, to się bardzo pomyliłaś – syknął Stanisław z nieprzyjemnym uśmiechem.

– C-co ty chcesz zrobić?

– Pójdę do ojca i o wszystkim mu powiem! Nawet nie będę musiał go przekonywać do zrywania małżeństwa, sam będzie chciał to zrobić, tak zranić honor jego syna – ironizował i droczył się ze spanikowaną kobietą, jednocześnie odwrócił się, żeby zejść po schodach.

– NIE! Czekaj nie rób tego! – krzyknęła, chcąc go złapać za rękę. Zamiast tego… jej but ześlizgnął się ze stopnia. Uderzenie, ciężar Stanisława ustąpił pod nią. Maria złapała równowagę. Stanisław… nie. Zachwiał się i runął ze schodów…

Maria stała w miejscu, oglądając w spowolnionym tempie przerażającą scenę. Stanisław spadając tracił dech po każdym trafieniu w stopień. Tępe echo wypełniło cały korytarz, gdy uderzył głową w rurę, przymocowaną do przeciwległej ściany.

– STASZEK! – krzyknęła i zbiegła po schodach sprawdzić, czy jej niedoszły mąż żyje.

Mężczyzna był nieprzytomny, a spanikowana Maria nie wiedziała, co ma teraz robić. W jej głowie krążyła tylko jedna myśl: „zabiłam człowieka…”

*

Przerażona Maria nie potrafiła oderwać oczu od Stanisława, który teraz leżał nieruchomo. Jej kolana zadrżały, gdy postawiła stopę na jednym ze schodków. Obcas wydał charakterystyczny stukot. Serce biło jak szalone, a płytki oddech wcale nie pomagał. Stróżka potu spłynęła po jej czole. W powietrzu unosił się drażniący zapach farby i kurzu. Po chwili była na tyle blisko, że buty mężczyzny zahaczyły o długi płaszcz, który miała dzisiaj na sobie.

– Sta… Staszek – niepewnie zawołała, a nieprzyjemny zator w gardle zdawał się rosnąć, stawiając opór każdemu słowu, które próbowała wypowiedzieć. – Staszku… proszę, powiedz coś.

Usłyszała jedynie wiatr, jego smętne wycie wdzierające się przez szczeliny w oknach, których trzaskanie wywołało w Marii jeszcze większy niepokój.

Blade światło padało na nienaturalnie wykrzywione ciało mężczyzny, omijając przy tym okolice twarzy, jakby ukrywało sekret. Nie była pewna, czy jest gotowa na to, by twarz Staszka zobaczyć, ale podeszła bliżej i uklękła przy nim. Poprawiła swój wełniany szal tak, by nie dotykał brudnej podłogi. Dygoczącymi dłońmi spróbowała odwrócić jego głowę z nadzieją, że może za moment się ocknie. Zamknięte oczy i lekko rozchylone wargi tworzyły pozorną aurę spokoju, ale bladość skóry powstrzymywała Marię przed myślami, że to tylko sen.

– Staszek – jęknęła, z desperacją.

Nie odpowiedział.

Położyła dłonie na klatce piersiowej Stanisława. Dostrzegła szkarłatną plamę na lewej rękawiczce. Wstała, nie odrywając wzroku od czerwonego zabrudzenia na wełnie. Wzięła głęboki wdech. Wykrzywiła się, kiedy tylko ponownie zaatakował ją panujący dokoła zapach. Ponownie zerknęła w kierunku mężczyzny, wiedziała, że nie może go tutaj zostawić. Znała kogoś, kto mógł jej w tej sprawie pomóc – Szymona, który kochał ją ponad wszystko.

Ciszę przerwały czyjeś kroki i skrzypiące drzwi. Poczuła nagły przypływ adrenaliny. Zdała sobie sprawę, że teraz powinna zadbać nie tylko o siebie, ale i o swoje dziecko. Resztkami sił przesunęła ciało Stanisława tak, by nikt go nie zauważył, przynajmniej, żeby nie rzucał się od razu w oczy. Czynność ta okazała się nie lada wyzwaniem, słychać było jej ciężki oddech i szuranie. Musiała zrobić chwilę przerwy, gdy jej czarne okrycie podwinęło się i dodatkowo utrudniło zadanie, ale dała radę.

Z mozołem ściągnęła z mężczyzny ciężki płaszcz i zakryła nim trupa. – Twój ulubiony… przepraszam – szepnęła. Zmęczenie mięśni sprawiło, że się zachwiała. Oparła plecy o zimną ścianę. – Wrócę po ciebie – wymamrotała. Zdjęła swoje buty i jęknęła, kiedy poczuła, jak zimna jest podłoga.

Nie wiedziała, jakim cudem tak szybko znalazła wyjście z budynku. Miała nadzieję, że nikt niczego nie zauważył. Jej stopy dotknęło czegoś mokrego i lodowatego. Śnieg. Szybko założyła obuwie i pobiegła po swojego ukochanego.

*

W pomieszczeniu unosił się zapach tytoniu i smród, jaki otaczał bywalców tego miejsca – mieszanina alkoholu świeżo rozlanego i częściowo przetrawionego, a także potu. Czasami na moment można było poczuć aromaty wydostające się z kuchni. Panowała tam też duchota, a każdy oddech był jak próba wdychania gęstej mgły. Najważniejsze było jednak to, że goście byli zadowoleni – upojeni tak bardzo, że nazwa „Klause” kojarzyła im się z rajem. Mężczyzna, którego śmiech przypominał rechot, a włosy w kolorze słomy wchodziły do oczu, przewrócił się. Towarzysze szybko ruszyli mu z pomocą. Drewniane krzesła groźnie zatrzeszczały, gdy później usiedli na swoich miejscach i kontynuowali rozmowę.

Jan siedział po drugiej stronie i przyglądał się im z niemałym rozbawieniem. Przez moment zastanawiał się, czy może nie jest trochę samotny. Od rozmyślania ważniejsze było jednak picie, wiedział o tym każdy, pochwycił więc swój wypełniony do pełna kufel. Na brudnym stole pozostał kolejny mokry ślad. Zimne piwo – właśnie tego potrzebował.

– Janie! Druhu… – odezwał się ochrypnięty głos – ty nadal tutaj? – Niska postać, której płaszcz ciągnął się po ziemi, usiadła naprzeciw. – Słyszałem, że ostatnio cię wyrzucili… – kontynuował znajomy głos – a ty, widzę, nadal się nie poddajesz, co? – nowo przybyły klient zdjął kaszkiet i położył przed sobą, odsłaniając tym samym zadbane włosy.

– Mateuszu – westchnął drugi mężczyzna. Wierzchem prawej dłoni oczyścił wąsy, które pokryte były pianą – dajże spokój – wymamrotał – wyrzucili… to za dużo powiedziane.

– A przypadkiem nie ty ostatnio leżałeś przed „Klause”? Ha! Niczym żywa reklama – zakpił.

– Nie, nie ja – odchrząknął nerwowo i przysunął do towarzysza, garbiąc się przy tym nieco.. – Kto ci powiedział? – zmrużył ciemne oczy, które wręcz błagały o sen. Drugi rozmówca odchylił głowę i zmarszczył gęste brwi, gdy dotarł do niego nieprzyjemny zapach z ust mężczyzny.

– Nikt nie musiał – przyznał. – Te tu ślepia – wskazał na nie palcami – widziały wszystko. Zaśmiał się tak głośno, że kilka osób zerknęło w ich stronę z zainteresowaniem.

– Ach, cicho bądź… nie mam ochoty tego wysłuchiwać – burknął.

– Nie denerwuj się Janko, ni-nikomu ni-nic nie powiem – czknął i położył prawą dłoń na sercu. – Piwo mi świadkiem! – dorzucił, a później chwycił kufel należący do jego towarzysza.

– Nie waż się… – spróbował go powstrzymać. Bezskutecznie.

– Do dna! – zawołał Mateusz. Uniósł alkohol i łapczywie opróżnił zawartość szklanki. Jan nie znosił, gdy tak obcesowo wypijał jego trunki. Burknął coś pod nosem i poirytowany wstał. Wykrzywił się, gdy jego dłoń dotknęła czegoś klejącego. – Żegnaj… mój… przyjacielu! – roześmiał się Mateusz, głośno czkając.

– Żegnam – odpowiedział oschle Jan. Przyodział swój gruby, czarny płaszcz i nieudolnie okrył szyję szalem. Kaszkiet na jego głowie zakrył niedbale ułożoną fryzurę.

Poczuł zimny wiatr, kiedy tylko przekroczył próg. Po mieście rozlewał się srebrzysty blask lamp gazowych. Prószący śnieg osiadał na jego siwych włosach i wąsie, który w tym świetle wyraźnie ujawniał swój żółtawy odcień. Sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów, by umilić sobie drogę powrotną. Gęsty dym dotarł do płuc, a później uleciał z wydechem. Mężczyzna odprężył się i mroźne powietrze już mu nie przeszkadzało. Zamknął oczy, ale szybko tego pożałował. Świat zaczął wirować, a on zdał sobie sprawę, że nie do końca panuje nad swoimi nogami. „Prawa” – pomyślał – „Teraz lewa”. Powtarzał tak jeszcze kilka razy. Chwiejny chód nie był dla niego czymś nowym, ściany budynków pomagały mu, gdy tracił równowagę.

Biała tafla zatrzeszczała pod jego ciężkimi butami. Kilka razy się poślizgnął, ale nie upadł, przeklinał wtedy tylko pod nosem. Poczuł nieprzyjemne drapanie w gardle, odchrząknął kilka razy – nie pomogło. Wyrzucił niedopałek i wraz z ostatnim dymkiem pojawił się gwałtowny kaszel.

– Cholera – stęknął – od jutra nie palę – oznajmił, ale dobrze wiedział, że do czasu, gdy wytrzeźwieje, zdąży zapomnieć o postanowieniu. Toczył się dalej, a wąskie uliczki przypominały mu labirynt. Zniszczone dłonie chował w kieszeniach, wyjmował je jedynie wtedy, gdy musiał się czegoś przytrzymać. Nagle usłyszał kobiecy głos i rozejrzał się w poszukiwaniu jego właścicielki. Stała nieznacznie oddalona, nie była sama.

– Co, jeśli nam się nie uda? – Jan dostrzegł stojącego obok niej mężczyznę. Kurczowo trzymała jego dłonie. – Co zrobimy, gdy ktoś się o nas dowie? – zapytała nieco głośniej. – Szymek!

„Janie, nie twoja sprawa” – skarcił siebie w myślach za podsłuchiwanie – „to sprawa… to sprawa dla detektywa… toż to jednak moja sprawa!”

Podszedł nieco bliżej, ale tak, by go nie zauważyli. Pomagał mu fakt, że para całkowicie pochłonięta była sobą. Pracę utrudniał jednak dźwięk każdego stawianego ostrożnie kroku. Śnieg nie był jego sprzymierzeńcem, alkohol we krwi również do nich nie należał.

– Nie… – odezwał się nagle całkiem młody głos.

– Nie?

– Nie wierzę… ja… ja nie wierzę, że on… – ciągnął dalej zrozpaczony.

– Ciszej – przerwała mu – bo ktoś nas usłyszy.

– I jeszcze ja pomogłem… – zawahał się nagle – ty go… ty go za… 

Nie dokończył, bo kobieca dłoń zakryła jego usta.

– Jeszcze tego mi brakowało! – zakpiła. – Nadal cię potrzebuję – kontynuowała już spokojnym głosem. – Nie rozklejaj się tak – pogroziła mu palcem.

Nagle Jan zachwiał się i przewrócił.

– Psia kość! – powiedział, a para natychmiast odwróciła się na niespodziewany dźwięk.

– Jasna cholera! – przeklinał leżący na ziemi Jan.

– Co to było… Hej, kto tam leży? – zapytał mężczyzna.

– Pewnie jakiś pijak – skrzywiła się kobieta. – Idziemy – zirytowana pociągnęła za sobą zaskoczonego towarzysza.

W oddali było słychać szczekanie psa. Gęste chmury zasłoniły gwiazdy i tylko słabe światło księżyca oświetlało uliczkę, a przy jednej ze ścian leżał Jan. Gdyby nie mokry śnieg, na pewno zostałby w tej pozycji dłużej, bo było mu całkiem wygodnie. Spróbował wstać. Kolana się pod nim ugięły i wylądował znów na białym puchu, który teraz pokrył jego płaszcz, spodnie i nawet ulubiony kaszkiet. „Dasz radę” – pomyślał, jednak zanim ponowił próbę, zwymiotował kilka razy.

*

Wygrzebał się z domu około południa. Powietrze znów do bólu mroziło zmęczone płuca. Kac – nieuchronne konsekwencje jego własnych decyzji. Decyzji, które równie dobrze można by uznać za nieświadome; próg, zza którego podziurawiony przez alkohol mózg mógłby nie wrócić. Błoga niewiedza, sztuczna głupota, której luksus nie przysługiwał Janowi. Być może najgorszą klątwą pijaka jest naturalnie analityczny umysł, którego nawyki można jedynie stępić, nie unicestwić.

– W mordę jeża… – mruknął pod nosem, odrzucając natarczywą myśl. – Ech, kogo to obchodzi… huh, a to co? Policja. W Maiusie? W nowiutkiej szkole technicznej… Na trzeźwo idzie się jakoś tak za szybko. I wszystko uwiera. „Za dużo ich na kradzież” – pomyślał. Za mało, gdyby był jakiś atak. Może znowu jakiś dzieciak czepiał się innych trochę za bardzo i skończyło się niedelikatnie?

Nie miał drobnych. Ani pracy. Krucho. Do baru na krechę? Jakaś kobieta łkała zdecydowanie za głośno. Echo odbijało się od ścian jego mózgu, skutecznie i wbrew jego woli przyciągając uwagę. Zmrużył przekrwione oczy. Wątłe widmo myśli zamigotało gdzieś w zakamarkach umysłu. Gdzieś… już gdzieś ją widział. Wczoraj, przed sobą, ta sama twarz… jak wtedy, gdy leżał na zimnym chodniku. Wczoraj … hmm. Szedł za nimi. Śledził ją. Była z jakimś facetem? Niby nic takiego, ale poczuł ukłucie wstydu gdzieś w brzuchu. Szlaja się za ludźmi po pijaku.

Kobieta łkała, próbując rozmawiać ze starszym mężczyzną. Nie był z policji. Dziwne: jej twarz była prawie sucha. Wyglądała, jakby wysechł jej zbiornik na łzy. Jan, we własnej ocenie, nie wyglądał ani trochę mniej żałośnie. Zbliżył się. I tak nie pójdzie do baru. Nie w tym momencie, bez grosza w kieszeni. Prześlizgnął się za starszym mężczyzną, wychwytując ciężką woń tytoniu i urwane słowa:

– …bez słowa, pokłóciłem się z nim, nie sądziłem…

Ściągając kaszkiet niżej na twarz (tyle tylko, że nakrycie głowy było na to za małe), wszedł do budynku za kilkoma studenciakami niczym cień. Cokolwiek się stało, nie zamknęli szkoły, tylko odgrodzili lewą część pierwszego piętra. Odgrodzili profesjonalnie, ławką i dwoma podsypiającymi policjantami.

– Widzę, że ciężko pracujecie, panie kolego? – wszedł po niskich schodkach na korytarz i oparł się o ścianę, obok z barykady, we wnęce schodów prowadzących na następną kondygnację.

– A no ciężko, widać chyba – mundurowy zmarszczył twarz, przeczesał jasne włosy i założył z powrotem czapkę. – Czego się tu kręcisz?

– No weźcie, uspokój się. Przechodziłem i zaciekawiło mnie zbiegowisko. Co to za afera, Klaus?

– A bo TOBIE powiem, prędzej omłócę cię pałką, jak waszmość mnie sprowokuje, leżąc i tarasując znowu wejście do jakiej speluny, że przewrócić się idzie!

– KLAUS! Zamknij się chłopie, bo prędzej to ja ci w twarz pięść wpakuję, chojraku. – „Cholera jasna ile osób widziało mnie pod tym przeklętym pubem?” – pomyślał Jan.

Policjant odchrząknął, po czym zamilkł, jak skarcony uczeń. Klaus był tym typem stróża prawa, który obnosi się odznaką i rozstawia niższych rangą i cywilów po kątach. Przynajmniej dopóki nie zetknie się z twardym „NIE”. Wtedy odszczekiwane rozkazy zamieniają się w nieme, wściekłe spojrzenia. Wielokrotnie sypnął informacjami nie tam, gdzie trzeba, nie w to ucho, w które powinien. Bardzo często było to ucho Jana. Dlatego na co dzień tak bardzo go nienawidził. Łatwo zrzucić winę za niekompetencję na diabła w kaszkiecie, oferującego jedno piwo, a potem następne, na rozwiązanie języka. Bo potrzeba było tylko dwóch. Choć od jakiegoś czasu wkurzający detektyw trzymał się od niego z daleka, nawet w pubach. Mężczyzna nigdy nie przyznałby, że bardziej irytował go brak darmowego piwa niż okazjonalne zetknięcia z detektywem.

Klaus rzucił pobieżne spojrzenie drugiemu policjantowi pod przeciwległą ścianą. Tamten nie zwracał większej uwagi na otoczenie. Z pewnością ich słyszał, ale nie reagował.

– W imię starej… przyjaźni, zrobię ci przysługę. To dziwna sprawa. Powiem ci wieczorem, w „Klause”. Za standardową opłatą.

– Tematycznie. Twoje ulubione miejsce. Niech będzie. Nawet nie myśl się wykręcić – Jan pogroził koledze palcem. W jego głowie wydawało się to śmieszniejsze.

*

Janowi nie udało się wyciągnąć wiele z Klausa. Ale odroczenie zdobycia informacji było już jakimś sukcesem. Zewnętrzne schody były śliskie od lodu. Kobieta zniknęła, ale starszy mężczyzna wciąż stał na zimnie. Przetarty płaszcz, dobre buty i wzrok napięty, wyczekujący, jakby sięgający przez i za detektywa. Przez masywne drzwi budynku. Dziwny, samotny typ wśród prószącej bieli.

– Przepraszam, czeka pan na coś?

Mężczyzna wyrwany z zamyślenia obrzucił Jana pełnym złości spojrzeniem. Zwracanie na siebie uwagi potencjalnego klienta nigdy nie było łatwym zadaniem. Trzeba zadać jakieś pytanie, na które odpowiedź jest oczywista, zacząć, żeby potwierdzić przypuszczenia. Za chwilę będzie lepiej. Na początku jest się nieczułym idiotą zaczepiającym cierpiącego człowieka i atakującym jego przestrzeń pociskiem głupoty.

– Na zbawienie, jak sądzę. Zmiłowanie boskie… dobre wieści.

– Dobre?

– Pewnie będą złe – głos zadrżał – przecież znaleźli krew.

– Krew? – Jan przyjął poważny wyraz twarzy, taki wyrażający nagłe zainteresowanie rozmówcą. To nie tak, że nie współczuł klientom. Ale po pewnym czasie… kilkunastu latach, człowiek przyzwyczaja się do bolesnych spojrzeń z naprzeciwka.

– Krew. Ale nie ciało, nie ma go. Nie ma mojego syna. Nie wrócił wczoraj, dziś znaleźli krew. Nikt inny nie zaginął. Oprócz Stanisława. … Ale nikt nic nie widział. … NIKT mi nic nie MÓWI!

Jan wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza paczkę papierosów i podał jednego rozmówcy. Odpalił. Ręka starca trzęsła się.

– Skoro policja nic nie wie, może ja będę mógł pomóc.

Zaskoczone i nagle pełne nadziei oczy. Zwątpienie. I wtedy rezygnacja. Dlaczego by nie?

– Maurycy. Polański. Jak może pan pomóc?

*

Maria szła szybko, za szybko, ale nie zwracała na to uwagi. Adrenalina sprawiała, że jej umysł ślizgał się po rzeczywistości. Kiedy wrócili wczoraj z Szymonem do Maiusa, nigdzie nie mogli znaleźć ciała Staszka. A przecież była pewna, gdzie je zostawiła – kawałek dalej od… plamy krwi. Na to wspomnienie przeszył ją dreszcz. Poczucie winy zżerało ją od środka, ale nie mogła teraz o tym myśleć – miała ważniejsze zmartwienia na głowie. Wzruszyła ramionami, by lekko się uspokoić. Najważniejsze to spotkać się z Szymonem, a potem ustalić, co stało się ze Stanisławem, który przecież nie rozpłynął się w powietrzu. Przyspieszyła kroku, miała mało czasu, policja już węszyła w szkole. Dotarła do ciemnej uliczki niedaleko zakładu pogrzebowego. Szymon czekał tam na nią. Wyglądał na zmarzniętego i przygnębionego. Maria zlała się z ciemnością otaczającą jej ukochanego. Przez sekundę czy dwie ta otchłań wydawała się odgrodzona od rozświetlonej ulicy. Szczelina innego świata. Bezpiecznego.

– Dowiedziałaś się czegoś? – Szymon prawie szeptał. Bał się jak nigdy dotąd.

– Nic nie wiedzą. Znaleźli krew.

– Tyle?

– Nie … rozmawiałam z ojcem Staszka…

– CO?

– CICHO!

– Rozmawiałaś z nim? Jak? Ale ty go, znaczy jego…

– SZYMON! Szymon, przestań, błagam cię! Zamknij się. Błagam – przytuliła go, drżąc lekko.

– Wiem, nie chciałaś, to był wypadek – wziął tylko odrobinę mniej płytki oddech. Objął ją również.

– Zaczepił mnie, pytał o Staszka. Czy go nie widziałam. Czy wiem coś o nim. Spanikowałam, i powiedziałam mu, że nie rozmawiałam z nim od tygodnia, że był zajęty nauką i nie chciałam mu przeszkadzać. Policja znalazła krew. Nikt inny nie zaginął. Niby na wyrost, ale ojciec dodał dwa do dwóch i będzie go szukał.

– Będzie, ale nie znajdzie… co z ciałem? Dlaczego zniknęło??

– Nie wiem. Ale wiem, gdzie być może się dowiemy. U Schwarzów.

– To niebezpieczni ludzie. Co, jeśli nas też pogrzebią?

– Wygrzebiemy się. Jakoś.

Wyszli z mroku. Po drugiej stronie ulicy mężczyzna w kaszkiecie i wytartym płaszczu kierował się w przeciwną stronę. Zawrócił kilka kroków po wyjściu z ich pola widzenia.

*

Strach jest narzędziem. Przyzwyczajamy się, że jest narzędziem w rękach innych, kierowanym przeciwko nam. Niejednokrotnie jest on też naszym narzędziem, takim nad którym moglibyśmy mieć pełną kontrolę, a jednak nie mamy. Mechanizmy naszego ciała decydują, zanim świadomość zdąży dojść do głosu. Skutek tego mechanizmu dla jednych jest bardziej korzystny niż dla innych. Gdy jedni tracą dech i strach paraliżuje ich tkanki, krew innych gotuje się, gotowa do działania. Ci drudzy sprawiają wrażenie najsilniejszych, kiedy najbardziej się boją.

Maria szarpnęła stanowczo klamką i wpłynęła do środka wraz z chłodem ulicy i Szymonem, niczym wiernym cieniem. Kilka par mętnych oczu podniosło się znad kart. Z kolei te zza lady, pod grubymi szarymi brwiami zwęziły się, badając nieoczekiwane uderzenie energii ze strony gościa.

– Witamy w zakładzie pogrzebowym Schwarz. Czym możemy służyć młodej damie?

Szymon nie odezwał się nawet słowem. Prawdopodobnie nie dostrzegał, że sprawia wrażenie milczącego strażnika damy. Obserwowali go, nie zamierzali podejmować pochopnych decyzji.

– Mam kilka pytań. Mówi się, że to miejsce należy do dobrze poinformowanych gentlemanów.

Znad stołu rozległ się chichot, stłumiony przez dużo głośniejsze klaśniecie dłoni o potylicę sprawcy. Stary Schwarz oparł się na ladzie i zmarszczył grube brwi.

– Doprawdy? A kto tak mówi?

– Nikt specjalny, tylko słowa na wietrze. Moje nigdzie nie wędrują.

Schwarz uniósł jedną krzaczastą brew. Trapiła go ta poetyckość.

– Zapłacę. Chcę tylko informacji. Mam szacunek dla waszej pracy, w całym jej zakresie. Nie powiem nic więcej, niż już wiadomo w świecie. Tyle, ile sami pozwalacie, by krążyło.

Przyjrzał jej się dokładniej. Sekundy mijały w tempie minut.

– Czy twój ojciec nie ma czasem sklepu gdzieś przy Rynku Nowomiejskim? Taki nie za duży, stabilnie prosperujący.

Serce podskoczyło jej do gardła. Skąd ten człowiek z półświatka znał jej ojca? Znał go? Na co dzień, czy tylko spotkał go przelotnie? Czy odezwie się do niego? Zmusiła się do gładkiej odpowiedzi:

– Tak. Z najnowszą francuską modą – dodała lekkiej wyniosłości ostatnim słowom, aby brzmieć bardziej dostojnie.

– Ach … robił ze mną, kiedy… dawno, interes – Schwarz uśmiechnął się trochę anemicznie. Wydawał się zastanawiać przez jakieś pół sekundy – hojny był, zasad przestrzega, dobry klient. Widzę, że rodzinne. Więc zapytam jeszcze raz: czym możemy służyć, panno Schmidt?

*

Nie mieli go. Maria wraz z Szymonem szli w ciszy. Trzask śniegu, biała kołdra rozświetlała noc. Wiedzieli tylko tyle, że nawet nikt z sieci Schwarzów nie słyszał o bezpańskim trupie, ale nie mieli nawet cienia pomysłu, co to może oznaczać. Grabarze nie mieli klienta. Nie zabrali Stanisława, nie ukryli go na niczyje zlecenie. Wyglądało to, jakby martwy Staszek po prostu zniknął niczym duch. Tylko zabrał ze sobą trochę za dużo w zaświaty. Jakby po prostu wstał i poszedł? Ta informacja dużo ich kosztowała, a zrodziła tylko więcej pytań. Jakim cudem ciało zniknęło w ciągu niecałej godziny. Trup z nieplanowanego wypadku. Nikt nie powinien wiedzieć, że umarł. Byli sami. A może nie? Nawet jeśli byłby świadek, na co mu przypadkowy martwy poeta? Myśleli osobno, lecz tym samym torem. Nie rozmawiali wcale, pozwalając ciszy wyrażać wspólny smutek i wyglądającą zza rogu trwogę.

*

Jan miał jeszcze trochę czasu do spotkania z Klausem. Wieczór był wyjątkowo mroźny. Aby umilić sobie czekanie, sięgnął po paczkę papierosów z kieszeni płaszcza. Ku jego niezadowoleniu został mu ostatni. Miał rzucić palenie, ale niepokój na myśl o braku tytoniu nie dawał mu spokoju. Przyszło mu do głowy, że może dobrze by było skończyć chociaż z jednym nałogiem, ale szybko odsunął od siebie ten pomysł. Wyciągnął zapalniczkę i podpalił fajkę. Nie licząc witryn sklepowych oświetlających ulicę, żar tlącego się papierosa był jedynym źródłem światła w okolicy. Ciężki dym przyjemnie wypełnił mu płuca, a następnie rozmył się pochłonięty przez wiatr. Jan pogrążył się w zadumie. Dlaczego właściwie wmieszał się w tę sprawę? Czy to kwestia przyzwyczajeń zawodowych, czy raczej znużenia życiem codziennym? Oczywiście, zaoferował pomoc tamtemu zrozpaczonemu mężczyźnie, lecz nie było to spowodowane dobrocią serca. Jan nie uchodził za szczególnie empatyczną osobę. Był przyparty do muru. Nie miał pracy, a jego środki do życia sukcesywnie topniały wraz z każdą kolejną wizytą w barze. Mimo to musiał przyznać, że nurtowało go to śledztwo. W końcu, ile wieczorów mógł spędzić na bezcelowym siedzeniu w barze i piciu aż do utraty świadomości? Dzisiaj przynajmniej miał do tego dobrą wymówkę.

Odwrócił się, żeby wyrzucić niedopałek i zauważył kobietę, a za nią idącego mężczyznę, zmierzających w stronę zakładu pogrzebowego. Pewnie nie zwróciłby na nich uwagi, gdyby nie ich wyjątkowo szybki chód. W tym momencie uświadomił sobie, że kojarzy tę dwójkę. To byli ci sami młodzi ludzie, których śledził po wyjściu z baru, a następnie widział w Maiusie podczas dzisiejszego zamieszania. Stwierdził, że poczeka, aż wyjdą i poobserwuje ich. Co oni mogli robić wieczorem w zakładzie pogrzebowym? Im częściej ich widział, tym bardziej się zastanawiał, co mogą mieć wspólnego z tą sprawą. Miał w stosunku do nich złe przeczucie. W pomieszczeniu paliło się światło, więc Jan widział, jak rozmawiają z właścicielem. Po dłuższej chwili wyszli ze sklepu. Nie był w stanie odczytać z odległości  wyrazu ich twarzy mogących cokolwiek sugerować. Przez moment wahał się, czy nie podążyć za nimi, jednakże mróz dał mu się odczuć na tyle, że nie był w stanie spędzić ani minuty dłużej na zewnątrz. Ruszył więc w stronę drzwi wejściowych.

– Dobry wieczór.

Kiedy wszedł, poczuł zaduch, jakby od wieków nikt nie otwierał tam okna. Lokal był niewielki. Trumny znajdujące się w środku dodatkowo sprawiały, że pomieszczenie wydawało się klaustrofobiczne. Za mężczyzną stała jedna z otwartym wiekiem. Jan wolał nie wychylać się na tyle, by zawadzić wzrokiem i przypadkiem sprawdzić, czy była pusta. Schwarz oderwał się od wypełniania dokumentów i skinął na powitanie.

– Dobry wieczór – odparł. – Witamy w zakładzie pogrzebowym Schwarz. W czym mogę pomóc?

– Mam parę pytań.

– Zamieniam się w słuch – powiedział Schwarz, przywołując nie do końca szczery uśmiech.

– Ci młodzi ludzie przede mną. Czego właściwie szukali?

Uśmiech na twarzy Schwarza zastąpiła powaga.

– Ja cię znam. Doszły do mnie słuchy, że został pan zwolniony ze swojej profesji. Całe miasto gada o tym, że można pana spotkać zamroczonego przed wejściami barów. Nie jestem winien panu żadnych wyjaśnień.

– Nie dbam o plotki na mój temat. Jestem tu w innej sprawie – odparł, ignorując przytyk. – Jest pan wyjątkowo nerwowy. Nie uważam, że moje pytanie było szczególnie natarczywe.

– Nie mam czasu na rozmowę. Mam dużo pracy, a chciałbym się z tym uporać do rana. Nie wiem, czego pan szuka, ale nic podejrzanego nie zwróciło mojej uwagi. Radzę panu pozwolić mi wrócić do obowiązków. Proszę więcej tutaj nie przychodzić – uniósł się właściciel.

Jan wyszedł bez słowa. Wiedział, że dalsza rozmowa z Schwarzem nie da mu żadnych odpowiedzi. Dziwne zachowanie właściciela dało mu do myślenia. Doszedł do wniosku, że ktoś musiał zapłacić za jego milczenie. Może gdyby miał więcej pieniędzy i większe wpływy, udałoby mu się zdobyć jakieś informacje. Jedyna nadzieje pozostała w Klausie. Spojrzał na zegarek. Cholera. Był już spóźniony. Przyśpieszył kroku i ruszył w stronę baru.

Gdy wszedł do środka, Klaus siedział już przy stoliku.

– Niebywałe jest to, że każesz mi na siebie czekać, kiedy to tobie powinno zależeć na naszym spotkaniu.

– Wybacz przyjacielu, zatrzymała mnie pewna sprawa. Masz dla mnie jakieś wieści?

Klaus spojrzał na niego wymownie.

– Ach… wybacz. Zapomniałbym.

Jan wstał i zamówił dwa kufle zimnego piwa. Dostał zaliczkę od Maurycego, więc nie musiał martwić się o to, jak za nie zapłacić. Postawiał pełne szkło przed policjantem i usiadł naprzeciwko niego.

– W takim razie, co cię zatrzymało w drodze na nasze spotkanie?

– Widziałem, jak podejrzana para młodych osób wchodzi do Schwarza. Stwierdziłem, że zapytam czego szukali, ale Schwarz nie był skłonny do rozmowy.

– Nie dziwie się, że nie chciał rozmawiać, skoro wypytywałeś o zamiary jego klientów. Nie od dziś wiadomo, że Schwarz to niezła szycha. Nie lubi, kiedy ktoś wściubia nos w nie swoje sprawy. Dziwne, że wyszedłeś z tego cało. Poza tym wiesz… twoja reputacja jest raczej wątpliwa – uniósł kufel i jednym haustem wypił połowę piwa. – Właściwie dlaczego zainteresowali cię ci ludzie? Powiedz mi, wiesz coś, co pomoże nam w śledztwie?

– Nie posiadam żadnych konkretów. Jeżeli czegoś się dowiem, poinformuję cię – spojrzał na w połowie puste naczynie. – Przyniosę drugie.

Klaus nie oponował, więc Jan wstał i podszedł do baru. Tym razem wziął trunek tylko dla kolegi. Skoro już wydawał na niego swoje dopiero co zarobione pieniądze, wolał zapamiętać ich rozmowę z najmniejszymi szczegółami. Kiedy wrócił, pierwsze naczynie stało już opróżnione.

– A więc powiedz mi czego się dowiedziałeś.

– Tak od razu? Nie będziemy nawet udawać, że jest to spotkanie towarzyskie?

– Klaus, wiesz, że bardzo cię cenię, ale obaj wiemy, w jakiej sprawie tu jesteśmy.

– Ach, a ty jak zwykle bezpośredni! Po trupach do celu. Ha! To mi się udało! Rozumiesz?

– Czy to znaczy, że znaleziono ciało w Maiusie?

– Co to, to nie. Ale znaleźliśmy ślady krwi. Najwyraźniej ktoś nieudolnie próbował zatuszować to, co się stało. Jednakże wiesz, jak jest. Nie ma ciała, nie ma zbrodni.

– Czyli co, chcecie to tak zwyczajnie zostawić?

– Będziemy się temu przyglądać. Co prawda wygląda na to, że krwi było więcej, niż mogłaby na to wskazywać zwykła szczeniacka bijatyka, ale potrzebujemy czegoś więcej, niż zamazana krwią podłoga w kanciapie.

Nie było to szczególnie dużo informacji, ale wciąż więcej, niż dowiedział się w zakładzie pogrzebowym. Każdy najmniejszy ślad był na wagę złota. Ktoś próbował ukryć to, co wydarzyło się tego dnia w szkole. Dziwne zachowanie Schwarza dodatkowo potwierdzało jego przypuszczenia. Czy mogło to mieć związek ze sprawą zaginięcia Stanisława? Jan miał nieodparte wrażenie, że to wszystko się łączy: zaginięcie chłopca, niewiadomego pochodzenia krew, próba zatarcia poszlak. Czuł, że jest coraz bliżej rozwiązania sprawy. Musiał przyjrzeć się tamtym dwojgu.

Pchnięty impulsem przeprosił Klausa, obrócił się na pięcie i czym prędzej ruszył w kierunku wyjścia. Na zewnątrz wciąż było zimno, a porywisty wiatr nieprzyjemnie buchał w twarz, oblewając policzki rumieńcem. Jeszcze bliżej przyciągnął do siebie poły wypłowiałego płaszcza i naciągnął na palce lekko za duże rękawiczki, by choć odrobinę się ogrzać, po czym ruszył niczym zamroczony przed siebie. Nie zareagował nawet na krzyki zaniepokojonego towarzysza, który zdezorientowany całą sytuacją, wybiegł za nim. Żwawo kroczył krętymi uliczkami, nie zważając na nic. W końcu dotarł do celu. Przed oczami ukazało mu się Collegium Maius – za dnia zachwycające, a wieczorem osnute dozą tajemnicy…

– To nie może być przypadek – słowa Jana odbiły się echem w powietrzu, mimo że wypowiedział je szeptem. Wiedział, że to jego doskonałe przeczucie go tu sprowadziło i nie mógł się doczekać, co przyniesie los.

Rozejrzał się dyskretnie, czy nikt nie przechodzi i po chwili namysłu delikatnie pchnął już lekko rozchyloną furtkę prowadzącą na mały dziedziniec. Pozostało jeszcze niepostrzeżenie dostać się do środka budynku, którego pilnował dozorca. Niemal na palcach pokonał kilka schodków i kiedy już chwytał za klamkę, dostrzegł cienką łunę światła, która odbijała się w jednym z okien. Drżącą dłonią otworzył drzwi i ostrożnie, ale szybko przemknął przed strażnikiem, który akurat uciął sobie drzemkę. Dzielna ochrona chrapała tak głośno, że nie trzeba było jej się bardzo obawiać. Detektyw zaczął wspinać się po stopniach, a do celu prowadziło go światło. Gdy już znalazł się na miejscu – osłupiał. Nie tego się spodziewał.

– Co wy tu robicie? – spytał oszołomiony, nakrywając w jednej z sal z książkami Szymona pocieszającego bladą jak ściana Marię.

– Mmmy-y? – wydukała żałośnie Maria, która wcześniej aż podskoczyła na dźwięk silnego, męskiego głosu.

– Tak, wy. Jak się tu dostaliście i czego tutaj szukacie? – zapytał, cedząc słowa i unosząc lewą brew.

– My tylko chcemy dowiedzieć się, co tak naprawdę stało się z naszym przyjacielem! – niemal płaczliwie wyjąkała Maria, opuszczając ramiona w udawanym załamaniu.

– Radzę wam powiedzieć prawdę. Kłamiąc stracicie więcej, niż zyskacie.

Detektyw podszedł do wyraźnie zdenerwowanej dwójki, a stukot trzewików rozniósł się po całej sali.

– Przyszliśmy tutaj po to, by dowiedzieć się prawdy, zapewne podobnie jak pan. Staszek był naszym przyjacielem, znamy się od bardzo dawna i trzymamy się nadziei, że jeszcze do nas wróci cały i zdrowy. Szukaliśmy go wszędzie, lecz nigdzie go nie ma. Jakby rozpłynął się w powietrzu – trzeźwo odparł Szymon.

Co prawda nie był najlepszym kłamcą, ale to, co powiedział było na tyle bliskie prawdy, że detektyw nie wyczuł oszustwa. A przynajmniej tak się młodym ludziom wydawało.

W momencie, gdy Jan ponownie spotkał dobrze już znaną sobie dwójkę, od razu stwierdził, że to nie może być przypadek. Nic w tej sprawie nim nie jest, a ten cwaniaczek ewidentnie kłamie. Może i znali się z ofiarą, ale jego towarzyszka była zbyt przerażona, jak na ,,zatroskaną przyjaciółkę”.

Zapytał jeszcze parę o imiona i nazwiska, które zapisał w podręcznym notesie, a potem zostawił ich w miejscu schadzki i odszedł. W jego głowie powoli łączyły się ze sobą wszystkie elementy układanki. Brakujące puzzle niemal siłą wciskały się na swoje miejsca. Postanowił jednak odłożyć tę sprawę na jutro, licząc, że trafi na nowe poszlaki. Miał plan: udać się do ojca Staszka, by porozmawiać o tym, czego się dowiedział i o bardzo dziwnym zachowaniu Marii i Szymona.

*

Ojciec Staszka jeszcze raz przyjrzał się małej komódce na złotych nóżkach i stwierdził, że coś mu w niej nie pasuje. Zdjęcie jego zmarłej żony, które było w ramce, nagle z niej zniknęło! Tak samo tomik poezji, który tak uwielbiał Stanisław – również nie ma po nim śladu… Otworzył drzwiczki i szybko zorientował się, że ze skrzętnie ukrytych banknotów odłożonych na gorszą chwilę, pozostały tylko marne grosze na dnie półki. Był wściekły. Jakim cudem do tak dobrze chronionego domu wdarł się bandyta, który mnie okradł i zostawił z niczym? – pytał sam siebie padając w złości na kolana i zrzucając wszystko, co znajdowało się na komodzie.

W tym samym momencie ktoś mocno i głośno zapukał do drzwi. Oczom ojca Staszka ukazał się detektyw.

– Dzień dobry, czym sobie zasłużyłem na ten zaszczyt – zapytał z lekką podejrzliwością starszy Polański. Czyżbyście się dowiedzieli czegoś nowego? – spytał.

– Maria i Szymon, przyjaciele Staszka, powiedzieli, że szukali jego ciała i że… – przerwał nagle na widok bałaganu, jaki mu się ukazał.

– Coś się stało, proszę pana?

– Ach, szkoda słów, nagle, w jednym momencie zniknęło jedyne zdjęcie, jakie zostało mi po ukochanej żonie, a wraz z nim pieniądze i ulubiony tomik wierszy Staszka – westchnął z bezsilności i rozpaczy ojciec. – Ci parszywi złodzieje! – krzyknął.

– Jest Pan pewien, że to sprawka złodziei? – spytał detektyw. „Tomik wierszy?” – pomyślał. „Jaki złodziej kradnie takie rzeczy? I do tego jeszcze to zdjęcie żony…” Nagle Jan doznał olśnienia. – Panie Polański wydaje mi się, że Pański syn upozorował swoją śmierć.

Mężczyzna zbladł.

– Ale… ale, jak to? – zaskoczony nie mógł nic innego z siebie wydusić.

– Czy Pański syn wspominał kiedyś o tym, że chce gdzieś wyjechać? – zapytał nagle ożywiony nowym odkryciem detektyw.

– Coś tam wspominał, jakaś miejscowość na Z, Ze-, Za-, nie mogę sobie przypomnieć – podrapał się po siwej bródce.

– Czyżby Zakopane? – spytał Jan, wiedząc już, że rozwiązał sprawę.

– Tak! Dokładnie tak! – niemal podskoczył z entuzjazmu ojciec Staszka. – Ale… czy jest Pan pewien co do mojego syna? – zapytał z nadzieją w głosie starzec.

– W stu procentach. Trzeba natychmiast poinformować o tym odpowiednie służby – powiedział detektyw i ruszył biegiem w stronę wyjścia.

*

Promienie słońca wpadały do przestronnego pokoju, rzucając cień na zapiski walające się po stoliku. Staszek westchnął i podszedł do okna, odsłaniając firany tak, by cieszyć się widokiem Giewontu, rozpościerającego się tuż za oknem. Nareszcie był szczęśliwy. Robił to, co kochał, nawet otrzymał pracę w lokalnej prasie. W wolnych chwilach oddawał się swojej pasji i pisał wiersze z nadzieją, że kiedyś jego tomiki będą cieszyć oczy czytelników. Poza tym był zadowolony, że nie musi iść w ślady ojca i żenić się z próżną Marią, dla której najważniejsza była ona sama i pieniądze. No i Szymon. Ach Szymon… jego jedynego mu brakowało. Tyle lat przyjaźni, a teraz nie może nawet poinformować go, że żyje. Staszek zdawał sobie sprawę z tego, że lepiej będzie, jeśli wszyscy będą myśleli, iż nie żyje.

Jego nowe życie było wspaniałe, ale jednak ciekawiło go, jak się sprawy mają w Toruniu. Czy ktoś go szuka? A jeśli tak, to czy kiedykolwiek go znajdą? Na myśl o tym, że ktoś dowiedziałby się, gdzie teraz przebywa, ogarnął go lekki niepokój. Szybko się jednak uspokoił, bo przecież dobrze zatarł za sobą ślady.

Z głębokich rozmyślań wyrwało go gorączkowe pukanie do drzwi izby. Ociężale dźwignął się ze stołka, by otworzyć. W progu stał policjant. Na widok mundurowego Staszek przetarł przekrwione oczy z nadzieją, że to tylko zły sen i za chwilę się obudzi.

– Pan Stanisław Polański? – zapytał funkcjonariusz.