„Pijany detektyw”
Patrycja Miławicka, Emilia Mocarska, Wanessa Polańska, Agata Ratajczak, Paulina Sieradzka
Zawsze nosił ciężki płaszcz, którym osłaniał się niczym zbroją stawiającą granicę między nim a zimnym światem, który go otaczał. Jego spojrzenie było zagłębione w tajemnicach życiowych zakamarków, gdzie każda blizna opowiadała historię z przeszłości. Dłonie, ocierające się o krawędzie kieliszków, świadczyły o boju z demonami, które nieustannie go prześladowały. Obrzucił zdegustowanym spojrzeniem stertę papierów na biurku. Ta sprawa ciągnie się jak najnudniejsza partia szachowa. Kowalski najchętniej rzuciłby ją już dawno temu, jednak ciągle rosnący kopiec rachunków, ponuro łypiących na niego ze stolika nocnego, sam się nie spłaci. No i przecież dochodzi do tego niezmiennie otwarty rachunek w barze Buczkowskich. Światło świecy zamigotało i zgasło, pogrążając ciemne pomieszczenie w głębokim mroku. Westchnął tylko, trzęsącą się dłonią sięgnął do kieszeni po zapałki i odpalił papierosa. Pierwsze trzy uderzyły o drewnianą zakurzoną podłogę. Dopiero czwarta zapałka spełniła swoje zadanie. Zaciągnął się. Pomyślał, że tego wieczoru nie spotka go już nic lepszego. Jednym łykiem dokończył butelkę, a dźwięk szkła uderzającego o biurko poniósł się po całym pomieszczeniu, leniwie odbijając się od tłustych ścian.
***
Pierwsze, co dotarło do jego świadomości, to pośpieszne kroki na skrzypiących schodach w korytarzu. Gwałtownie otworzył oczy, orientując się, że zasnął z papierosem w ręce. Słuchał – „ciężkie skoordynowane ruchy, mężczyzna koło czterdziestki, niezbyt zadowolony” – pomyślał. Sekundę później drzwi otworzyły się gwałtownie, światło z korytarza wpadło do pomieszczenia. W progu stanął nieznany mu mężczyzna, cały w czerni. „Przekrzywiony kapelusz, niedopięty płaszcz, mokre buty i obłęd w oczach” – zauważył.
– Czego? – warknął, aż poczuł drapanie w gardle.
– Detektyw Kowalski? Wysłano mnie do pana z policji. Mam przekazać ważną notatkę, wiadomość od komisarza, to bardzo pilne, pan komisarz chciał, aby dostarczyć to jak najszybciej… – wyrzucił z siebie słowa niczym karabin maszynowy pociski.
– Nie pędź tak, bo ci w płucach tchu zabraknie. Od początku. W jakiej sprawie?
– Morderstwo. Znaleźli ciało… mam przekazać wiadomość…
– Tak to my nie znajdziemy porozumienia. Usiadł – powiedział, wskazując rozbujaną ręką na znajdujący się po drugiej stronie biurka fotel przeznaczony dla interesantów. Podsunął szklaneczkę. Podniósł z podłogi butelkę i, przytrzymując się fotela, nalał gościowi do szklanki. Naokoło szklanki również. Przybysz nadal rozglądał się dziko, z szeroko otwartymi oczami.
– Nie do pomyślenia… no ludzie, żeby w naszym mieście… – detektyw jak szybko zaczął, tak urwał, spojrzał na trunek i bez wahania łyknął. – A więc morderstwo, wysłowisz się w końcu? – zapytał, coraz bardziej odzyskując jasność myślenia.
– Zabili młokosa w Maiusie. Podlotka zaledwie… kto by chciał zabić jeszcze gówniarza? – „Bardzo dobre pytanie” – pomyślał Kowalski i przeszedł go lekki dreszcz ekscytacji. To może być bardzo ciekawe.
– Wiecie, co to za dzieciak?
– A ja wiem? W życiu na oczy nie widziałem – posłaniec odpowiedział już pewniej, z mniej rozbieganym wzrokiem.
– A powóz macie? – zapytał Kowalski, rozglądając się po pomieszczeniu, bo zaczął się zastanawiać, co powinien zabrać. W końcu doszedł do wniosku, że wystarczy mu zawartość kieszeni, bo i tak nie zobaczył za wiele w nikłym świetle z korytarza.
– Mam. Stoi tu za rogiem – powiedział, wskazując odruchowo na ścianę, za którą rzekomo czeka pojazd.
– W takim razie nie ma co zwlekać – oznajmił, podniósł się ociężale z fotela i ruszył do drzwi.
Już w parę chwil później schodzili razem do piwnicy Maiusa. Obaj pogrążeni w poważnym milczeniu, choć każdy z innego powodu. Kowalski próbował utrzymać się w pionie, a posłaniec najwyraźniej nie wiedział, o czym miałby mówić w takiej chwili.
– Wiecie, kiedy znaleziono ciało? – zapytał w końcu Kowalski, idąc za swoim przewodnikiem po ciemnych korytarzach, oświetlonych tylko trzymaną przez niego małą lampą naftową.
– Nie dalej niż godzinę temu. Od razu posłano po pana.
– To co się panu tak długo zeszło?
– Bom najpierw zjeździł ze trzy bary, zanim zajechałem do biura.
Detektyw tylko mruknął. Po jeszcze kilku zakrętach, opierając się o zimne mury, Kowalski znalazł się w jaśniejszym pomieszczeniu. Zatęchły zapach krwi nieprzyjemnie wypełniał malutką przestrzeń. Szybko ocenił wymiary i doszedł do wniosku, że nie zmieściłoby się w niej więcej niż cztery osoby, czyli dokładnie tyle, ile właśnie w tej chwili. Z tym, że jedna była martwa.
– Witam pana, panie Kowalski. Przepraszam bardzo, że niepokoimy o tej porze, jednak ta sprawa…
– Odpuśćmy sobie grzeczności, panie…? – zaczął i urwał pytająco.
– Baryłka, Józef Baryłka – powiedział, reflektując się. – Jestem szefem toruńskiej policji i uznałem, że pańska renoma…
– Jak mówiłem, do rzeczy – rzucił, nie przejmując się zdezorientowanym, nieco urażonym spojrzeniem Baryłki. Wzrok skupił na leżącym w kącie ciele. Było ułożone w bardzo nienaturalny sposób: ręce przysłaniały twarz, a kolana podwinięte były pod brodę. Jakby zwinął się do snu.
– Pokażcie mi go – machnął ręką w stronę nieszczęśnika, Baryłka bezzwłocznie odsłonił twarz, a Kowalski się zakrztusił. Serce w jego piersi zabiło mocniej, a potem niemal stanęło. Jedyne, co słyszał w tym momencie, to szum jego własnej krwi.
Antoni przemierzał nieznane mu uliczki Torunia, pragnąc poznać trochę miasta i ludzi. To był jego pierwszy dzień w mieście będącym kompletnym przeciwieństwem jego rodzinnej wsi. Błądził w labiryncie kamienic, szukając miejsca, w którym mógłby schronić się przed chłodnym wrześniowym wieczorem, a bar „u Buczkowskich” na rogu Franciszkańskiej i Chełmińskiej wydał mu się idealnym do tego miejscem. Gdy tylko przekroczył próg, dobiegł go wir rozmów i śmiechów, odgłosy uderzających o siebie szklanych naczyń i mieszające się zapachy piwa, bigosu i korzennych przypraw. Od razu poczuł, jak wzrasta w nim uczucie ekscytacji.
Wnętrze baru emanowało niepowtarzalnym klimatem. Drewniane belki sufitowe stanowiły niezwykłą dekorację, a krzesła ustawione przy barze zdawały się przesiąknięte zapachem wiekowego drewna. Wiszące w oknach zasłony z grubego materiału zaciemniały lokal, tworząc przyjemną atmosferę, a jedyne źródło światła stanowiły niewielkie lampy naftowe i świece rozstawione na każdym stoliku. To wszystko sprawiało, że lokal nasycony był specyficznym nostalgicznym nastrojem, wciągającym gości w wyjątkowy świata barowych spotkań. Pomieszczenie było zatłoczone, wśród bywalców można było dostrzec zarówno mężczyzn w drogich marynarkach, popalających cygara, jak i tych we flanelowych koszulach robotniczych, zapewne pracowników lokalnych fabryk i rzecznego portu. Mimo sporego ruchu o tej porze Antoniemu udało się znaleźć wolny stolik niedaleko baru.
W miarę jak zamawiał kolejne drinki, jego uwagę coraz bardziej przyciągała młoda kobieta za ladą. Obserwował z prawdziwą fascynacją, z jaką gracją dziewczyna obsługuje klientów i przygotowuje drinki.
W pewnym momencie ich spojrzenia się spotkały. Barmanka uśmiechnęła się, zauważając zainteresowanie młodego mężczyzny. Antoni, czując, że to właściwy moment, postanowił podejść.
– Cześć, jestem Antoni. Widziałem, jak sprawnie obsługujesz ten bar – zaczął z uśmiechem, starając się zacząć rozmowę.
Kobieta zabrała się za przygotowywanie kolejnego drinka, spoglądając na niego z ciekawością. Jej ciemne, kasztanowe włosy były upięte nisko na karku, a w spojrzeniu ukryta była nieopowiedziana historia.
– Emilia. Dziękuję, Antoni, nie każdy to zauważa. – Jej uśmiech emanował lekko zalotnym blaskiem.
– Widzę, że jesteś tu mistrzynią w obsłudze. Od dawna się tym zajmujesz? – ciągnął, poprawiając opadający mu na czoło kaszkiet.
– Tak, prowadzimy ten bar z mężem już od paru ładnych lat. To nasze miejsce – wyznała Emilia, a jej spojrzenie zdawało się nagle zatracić w trosce, co nie umknęło jego uwadze. Wyraźnie się czymś zamartwiała, postanowił więc dopytać.
– Mam wrażenie, że coś cię trapi. Czy mogę w jakiś sposób pomóc?
– Być może… – zaczęła z lekkim wahaniem Emilia, powoli otwierając się przed empatycznym młodzieńcem.
Rozmawiali długo, Antoni coraz bardziej angażował się w historię Emilii. Odkrywał, że choć świat młodej mieszczanki był zupełnie inny niż jego wiejska rzeczywistość, to łączyło ich pragnienie zmiany, ucieczki od rutyny codziennego życia.
– Antoni, masz w sobie coś… wyjątkowego. Czuję, że to spotkanie może coś zmienić.
– Może to los chciał nas połączyć. Chcę być dla ciebie wsparciem, Emilio.
Już wtedy wiedzieli, że rozmowa ta stała się punktem zwrotnym w ich życiach. Mimo wyraźnych różnic połączyła ich nić porozumienia.
Gustaw Kowalski, częsty bywalec tego baru, znowu dał się zwieść alkoholowemu mętlikowi. Leżał przy barze, jakby zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością. Ślina ciekła mu z ust niczym nietoperzowi z pyska, a jego twarz stanowiła jedynie zatarty obraz, który odzwierciedlał zatracenie i upojenie alkoholowe. Młodzieniec postanowił udzielić pomocy gnijącemu na barze Gustawowi. Niezrażony wzrokiem innych zbliżył się do niego, chcąc przynajmniej odprowadzić go do domu.
– Hej, stary. Wyglądasz, jakbyś miał zamiar zostać tu na stałe – powiedział z uśmiechem, próbując przebić się przez opary alkoholu. Detektyw podniósł trochę głowę, starając się skoncentrować na osobie przed sobą.
– Kim ty, do cholerny, jesteś?
– Antoni. Musisz mieć naprawdę ciężki dzień. Widzę, że potrzebujesz trochę pomocy.
– No brawo, spostrzegawczy jesteś. Zabierz mnie stąd – mruknął detektyw.
Antoni zdecydowanie, ale delikatnie podparł detektywa, próbując pomóc mu wstać.
***
Gustaw, raczej w mętnym stanie, opowiadał młodzieńcowi o swojej pracy, o najciekawszych sprawach, jakie udało mu się rozwiązać w tym mieście. To spotkanie miało stać się początkiem niezwykłej relacji. Chłopak zafascynowany opowieściami postanowił się od niego uczyć.
– Myślę, że mógłbyś mnie trochę poduczyć. Chcę umieć to, co ty, detektywie.
– Przecież to nie jest życie dla każdego, ale widzę żeś uparty. Skoro jesteś tego taki pewien, to niech ci będzie, zaczynamy. Jest taka pewna historia o Latarniku… Usłyszałem ją dawno temu od miejscowych.
– To może być ciekawe. Opowiesz coś więcej?
W Toruniu krążyła legenda o tajemniczym Latarniku. Niektórzy twierdzili, że był on duchem, egzekutorem, który karał sprawiedliwie. Nocami, gdy miasto zanurzało się w mroku, Latarnik przemierzał opustoszałe uliczki, uzbrojony w długi stalowy pręt. Odpalał nim latarnie, oświetlając zaułki, chroniąc mieszkańców miasta przed ciemnością. Gasił też światło, gdy chciał, krył się wówczas w mroku, zapewniając sobie możliwość działań. Legendarna zjawa była również związana z tajemniczymi zniknięciami. Śledczy jednak, próbując rozwikłać związane z nim tajemnice, często rozkładali ręce, nie mając nawet wystarczających poszlak. Znajdowali jedynie wizytówki – czarny materiał z płaszcza Latarnika. Właśnie ta nieuchwytna, jak cień, w którym się skrywała, postać w cylindrze wzbudzała wśród mieszkańców Torunia zarówno strach, jak i fascynację.
– Czasami musisz patrzeć za pozorną normalność. To, co ukryte w mroku, często jest kluczem do prawdy… – powiedział tajemniczo detektyw.
Może to dziwne, ale to właśnie Gustaw miał się stać dla Antoniego autorytetem, kimś na wzór ojca, którego nigdy nie miał. Żadne z nich nie spodziewało się nadchodzących w ich życiu zmian, będących konsekwencjami tego przypadkowego spotkania.
***
Kilka dni później, zgodnie z umową, rozległo się pukanie do drzwi biura. Detektyw zerknął na zegarek, wskazujący dziesięć po siódmej i westchnął – „ gówniarz jest nieprzyzwoicie punktualny”.
– Wejść! – zawołał donośnie, poprawiając się w fotelu.
– Dzień dobeeerek detektywie! – zaśpiewał od progu, jeszcze zanim zamknął za sobą drzwi. – Jak się czujesz? Ostatnio nie zostawiłem cię w najlepszej kondycji.
– O mnie się nie martw, młodzieńcze, na twoim miejscu martwiłbym się tylko o swoją skórę.
– Mojej skórze nic nie grozi, detektywie – powiedział, rzucając się na fotel po drugiej stronie biurka, wzbijając przy tym całą falę kurzu, która zatańczyła w porannym słońcu wlewającym się przez jedyne okno.
– To się jeszcze okaże, a teraz bierz się do roboty – powiedział, obserwując, jak oczy Antoniego zapalają się jak ogniki. „Zobaczymy, jak długo nie zgasną” – pomyślał.
– To jakie będzie moje pierwsze zadanie? – zapytał rozentuzjazmowany jak szczeniak patrzący na patyk.
– To – odparł detektyw, stawiając ogromny plik dokumentów na biurku. – Przejrzyj pocztę.
– Ale detektywie, mieliśmy rozwiązywać zagadki! Łapać przestępców, miałem być twoim współpracownikiem.
– Na razie jesteś tylko praktykantem, wpierw muszę nauczyć cię zawodu. A teraz zabierają się do roboty – mruknął, odpalając papierosa. – A, Antoni, przynieś mi w międzyczasie dzisiejszą gazetę. W przerwie obiadowej dam ci ją do uważnego przeczytania.
Antoni obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. Kowalski wrócił do czytania tego, co akurat miał pod ręką. Udawał sam przed sobą, że jest to teraz istotne. Chłopak z zaciętą miną zabrał imponujący plik poczty z kilku miesięcy. Zajął miejsce w kącie pokoju przy małym, najmniej zaśmieconym stoliku i utonął w papierach. Detektyw uniósł brew. W kilka godzin później, gdy Kowalski już trzy razy uporządkował biurko i dwa razy przeczytał dzisiejszy dziennik, Antoni podszedł do niego z naręczem poczty.
– Skończyłem detektywie. Poczta jest posegregowana, a rachunki ułożyłem na swoim miejscu – powiedział z błyskiem w oczach.
– Wyśmienicie, możesz udać się na przerwę, tylko nie zapomnij o gazecie – powiedział, kładąc specjalny nacisk na drugą część zdania i za wszelką cenę ukrywając podziw. – A i jak wrócisz, nie będzie mnie w biurze, mam sprawę na mieście, ogarnij tu trochę do mojego powrotu.
– Tak jest, detektywie! – zawołał, stając na baczność, po czym odwrócił się na pięcie i pognał przed siebie.
W ten sam sposób, z dnia na dzień chłopak zdobywał jego zaufanie. Stary detektyw, choć przyznawał to z trudem, podziwiał jego entuzjazm i chłonny umysł. Za każdym razem, gdy przepytywał młodzika z bieżących wydarzeń, ten znał je wszystkie.
– Co tak późno, chłopcze? – zapytał pewnego dnia na wejściu, siedząc zwyczajowo w swoim fotelu, gdy Antoni po przerwie obiadowej spóźnił się cały kwadrans, co nie było jego zwyczajem.
– Przepraszam detektywie, pochłonęła mnie rozmowa w barze – powiedział, wieszając płaszcz zgodnie ze swoim nawykiem na oparciu starego krzesła.
– Tym u Buczkowskich? – zapytał, a Antoni mruknął przytakująco, od razu zabierając się do swoich rzeczy. – A co ty tam porabiasz w porze obiadowej, zwykle świeci wówczas pustkami.
– Podają tam świetny bigos – odparł chłopak. Czując na sobie sceptyczne spojrzenie detektywa, dodał z rumieńcem: – A poza tym mam tam swój interes.
– Ach, interes – powiedział, domyślając się powoli, że ma z tym coś wspólnego pewna barmanka. Podpowiedziały mu to lekko rozwichrzone włosy chłopaka, zwykle schludnie ułożone, rumieńce na policzkach i coś jeszcze.
– W takim razie ucieszysz się, że jutro wieczór spotkamy się właśnie tam, by opić twój okres próbny – powiedział detektyw, wstając z fotela i zbierając się do wyjścia.
– Naprawdę? – zawołał młodzieniec, podskakując w swoim krześle. – Zdałem?
– No przecież to właśnie powiedziałem, prawda, Antoni?
Chłopak uśmiechnął się od ucha do ucha, jak najszczęśliwszy szczeniak, a oczy mu się zaświeciły.
– Z tej okazji mogę mieć dzień wolny…? Bo mam jedną taką rzecz… – zapytał trochę nieśmiało. Kowalski prawie się wzruszył.
– Niech tak będzie, jutro masz wychodne, ale w barze chcę cię widzieć. Na zachętę stawiam pierwszą kolejkę – powiedział, zmierzając do drzwi. – A, chłopcze, lepiej się przebierz, bo czuć od ciebie kobiece perfumy – rzucił Kowalski za siebie, już w drzwiach. Zatem nie miał szansy zobaczyć, jak młody chłopak uśmiecha się i rumieni.
Antoni niezdarnie rozpiął poły marynarki omal się przy tym przewracając. Wieczór ten był wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku, ale i niestety deszczowy. Blondyn odchyla głowę i śmieje się do rozpuku. Koledzy wychodzący z Maiusa spoglądali na niego podejrzliwie. Ale on nie zwracał na nich uwagi. W przypływie młodzieńczej energii rzucił się pędem przez rwące strumyki płynące w zagłębieniach chodnika. Wciąż nie przestawał się uśmiechać.
W barze został przywitany przez spojrzenia podobne do tego, którym obrzucił go detektyw, ale te znikły, gdy tylko rozległo się głuche trzaśnięcie. Żona właściciela, wyraźnie wykończona zmęczeniem, z brudną szmatą przewieszoną przez ramię, gwałtownie odstawiła wiadro pełne mętnego płynu na drewniany parkiet.
– Do licha! Dopierom podłogi umyła! Jak pan śmie mi błocka do lokalu nanosić! Na cóż się pan tak patrzysz?!
– Na twym licu złości szukam – odparł Antoni, uśmiechając się półgębkiem. Wywołało to szmer śmiechu wśród gości knajpy.
– Chuligan! – mruknęła kobieta, trzepiąc zawadiakę przez ramię mokrą szmatą, jednak młodzieniec miał rację – twarz kobiety promieniała zupełnie jak jego, tylko dama znacznie lepiej potrafiła to zamaskować.
– Antoni! Dajże wytchnienia miłej damie. Przecie to…
– Nie pleć po próżnicy Kowalski! Taniej i tak pan nie zapłacisz! – z drwiną rzuciła Emilia i zniknęła na zapleczu.
Antoni ze śmiechem usiadł przy barze obok detektywa. Gustaw miał już przed sobą pięć pustych kufli.
– Proszę pana detektywa! Pamięta pan, jak się nazywam? – zaczepnie zapytał blondyn.
– Antoni, przestań! – detektyw podniósł wzrok. – Coś tom robił? Toż jest już po dziewiątej.
– Pan wybaczy. Po robocie dostał żem ofertę, że proszę siadać! Ja wpierw stanął i patrzał jak na malowane wrota cielę, ale potem…
– Chłopcze! – wtrącił gwałtownie detektyw, ale natychmiast umilkł zmieszany. Czasem jego raptowny temperament, mimo ciągłej pracy, wciąż miał nad nim władzę. Antoni tylko uśmiechnął się pogodnie, nabrał powietrza i rzekł:
– Dostałem pracę. Zaczynam nazajutrz o świcie…
W tymże momencie dostrzegł sylwetkę za barem. Emilia obsługiwała klienta kilka stołków dalej. Na słowa chłopaka odwróciła się i znieruchomiała. Jej twarz emanowała zdumieniem. Tak samo, jak i detektywa.
Stali klienci baru wznieśli toast: „Za młodzieńca Antoniego!”
Ów młodzieniec spędził kolejny kwadrans na tańcach i rozmowach ze znajomymi z baru, a gdy reakcja po wielkich wieściach przycichła, powrócił do Kowalskiego.
– Gratulacje, Antoni – rzekł detektyw, w jego głosie słychać było dumę, ale i nutę czegoś innego… smutku? Przykuło to uwagę blondyna, który natychmiast odparł: – Niech pan się nie martwi detektywie! W głowie mi się nie mieści pana opuścić. Jakom pana asystent, w manufakturze stać na czele moralności będę i wszelkie sprawy do biura przynosić. Choćby za mną Latarnik w każdą szarugę ganiał, po lub przed robotą, ja przyjdę.
Detektyw uśmiechnął się ciepło. Nuta smutku stała się już tylko ósemką w symfonii dumy. Pogoda ducha chłopaka wyraźnie zaczęła mu się udzielać. Nie był w stanie wyrazić, jak bardzo był wdzięczny, że spotkał go na swojej drodze. Wznieśli toast. Wtedy Antoni zauważył, że Emilia niewerbalnie woła go na zaplecze. Kiwnął do detektywa, a ten tylko skinął głową.
Młodzieniec pospiesznym krokiem udał się do małego pomieszczenia za barem. Emilia stała do niego plecami. Już myślał, że coś złego się stało, i już miał ją pocieszać, ale ta nagle rzuciła mu się w ramiona. Odsunęła się delikatnie, ale wciąż trzymając się blisko, spytała:
– Czyż to oznacza…? – Nieśmiało spojrzała mu w oczy.
– Tak, luba. – W jej oczach pojawiły się łzy. Jej marzenia w końcu się spełnią.
Przyciągnęła go na krótki, ale namiętny pocałunek, a potem wtuliła się w jego ramię, mając przed oczami wizje ich wspólnej przyszłości. Stali tak kilka minut, aż dobiegły ich zniecierpliwione pijackie bełkoty, domagające się kolejnych dolewek trunków.
– Emilia! Do cholery, klienci czekają! – wrzasnął Tadeusz zza lady. – Porządni mężczyźni nie mogą dyskutować bez boskiego nektaru! – dodał donośnym głosem, a wszyscy podchmieleni zarechotali. Kobieta wiedziała, że mąż powiedział tak, by wzbudzić w niej gniew, ale pozytywny nastrój Antoniego był zaraźliwy. Poza tym już niedługo będzie wolna…
Zakochani uśmiechnęli się do siebie.
– Do zobaczenia – pocałowała go lekko w policzek. – Chuliganie. – Potargała mu włosy. Ich cichy, radosny chichot niósł się przez chwilę po ciemnej, opustoszałej ulicy.
To nie może być prawda. Ta jedna myśl zakorzeniła się w jego głowie i powtarzała jak zdarta płyta gramofonu. Cofnął się parę kroków i oparł o ceglaną ścianę, próbując oddychać równomiernie. Znowu zaśnie gdzieś po pijanemu i nie będzie żadnego morderstwa. „To tylko zwodnicze widzenie senne” – pomyślał i nie było ważne, jak bardzo chciał w to wierzyć, zapach ciała drażniący nozdrza nie pozostawiał złudzeń.
– Znał pan tego człowieka? – zapytał Baryłka zaniepokojony.
– Tak – rzucił szybko Kowalski, żeby nie zadrżał mu głos. Sięgnął do kieszeni płaszcza i odpalił papierosa, zaciągnął się głęboko. – To mój praktykant, młody chłopak, uczył się w Maiusie – powiedział, patrząc Baryłce w oczy, już opanowany.
– Dobrze żeście go znali? – zapytał policjant.
– Całkiem – odparł, mimo wszystko starając się nie patrzeć na wnętrze małego pomieszczenia.
– Jak żeście go znali, to wiecie zapewne, kto mógł to zrobić – stwierdził Baryłka nazbyt pewnym tonem. Kowalski spiorunował go wzrokiem.
– Skądżeś taki wniosek wziął, Baryłka? Jakim to sposobem miałbym wiedzieć? Chłopak nie był stąd, przyjechał tu, by się z roli wyrwać, nie napytał sobie wrogów, jeżeli o to idzie – odpowiedział srogo i nastała cisza. – A teraz pozwólcie, że zabiorę się do swoich rzeczy – powiedział, by przerwać milczenie.
Spojrzał na wejście do pomieszczenia, świadom, że nieważne, jak bardzo nie chce, w końcu musi tam wrócić i dokładnie obejrzeć ciało. Był już gotów na to, co zastanie. Pewnym ruchem wziął od policjanta lampę, podszedł do truchła i uważnie się przyjrzał. Nigdy wcześniej nie zajmował się śmiercią kogoś znajomego, a już zwłaszcza tak bliskiego. Nigdy wcześniej nie czuł się tak… zwykle czuł pociąg do nierozwiązanej zagadki, a teraz… coś jakby pustkę. Odpędził te myśli. Zatrzymał spojrzenie na zwłokach. Nienaturalna pozycja, siniaki na twarzy i rękach, rozcięcie na wardze, poszarpana koszula, pozostałości walki. Jednak w pomieszczeniu nie ma żadnych śladów przepychanki.
– Chłopak nie zginął tutaj. Sądząc po kolorze skóry, nie żyje od kilkunastu godzin – powiedział bardziej do siebie, odpalając kolejnego papierosa. W kilku szybkich ruchach zbadał ciało.
– A co było przyczyną śmierci? – zapytał policjant.
– Nie jestem pewien, ale przypuszczam, że ta duża krwawa dziura w jego głowie, mogła mieć w tym swój udział – rzucił, nawet nie podnosząc wzroku. – Jednak pewność będę miał dopiero po sekcji zwłok.
– Przetransportujemy ciało do kostnicy, ale sekcje możemy rozpocząć dopiero jutro wieczorem – powiedział Baryłka.
– Czyli dziś już nic nie zdziałamy – powiedział Kowalski, poprawiając płaszcz i odchodząc. – Zatem życzę wam dobrego wieczoru i radzę dobrze wypocząć – rzucił jeszcze za siebie, a dźwięk odbijał się od ścian pustych korytarzy.
Odszedł, zmęczony, zapominając nawet o lampie naftowej, bez problemu dotarł do wyjścia, mimo że był pochłonięty myślami. Jutro zacznie poszukiwania świadków. Ale gdzie zacząć? Widział przecież Antka prawdopodobnie jako jeden z ostatnich, jak odwrócony plecami odchodzi od stolika w barze Buczkowskich. I jak wcześniej czuł pustkę, tak teraz jego umysł odzyskał trzeźwość. Teraz jest wściekły. Bardzo.
***
Nazajutrz udał się do miejsca, w którym po raz ostatni widział żywego jeszcze młodzieńca. Tętniący życiem bar o tej porze świecił pustkami, co dość mocno zdziwiło detektywa – w końcu wiele razy zdarzało mu się obudzić wczesnym popołudniem następnego dnia, w tym oto właśnie miejscu, wraz z innymi gośćmi tylko po to, aby kontynuować pijacką posiadówkę. Tym razem wnętrze baru nie było jego priorytetem. Postanowił wpierw przyjrzeć się przybytkowi od zewnątrz. Główne wejście nie zwróciło jego uwagi. Bardziej interesowała go uliczka przy owym barze, prowadząca do miejsca zamieszkania młodzieńca. „Może został zamordowany w drodze do domu?” – pomyślał detektyw, gdy nagle w jego głowie nieubłaganie zaczęła dźwięczeć jedna myśl. „Czy byłoby inaczej gdybym tamtej nocy zabrał się z nim do domu, zamiast go spławiać?” Kowalski poczuł, że znów traci nad sobą panowanie, bez opamiętania jego dłoń rzuciła się do kieszeni płaszcza. Nerwowo wyciągając z niej ostatniego papierosa, którego miał, w sekundę odpalił go i wsadził do lekko drżących z niepokoju ust. Zaciągnął się i westchnął, wydychając dym z płuc. Podniósł głowę i z zamkniętymi oczami stał tak, jeszcze przez moment, przed barem. Potrzebował chwili, zanim mógł kontynuować.
– Dziś mamy zamknięte – rzekł znajomy mu kobiecy głos. Mężczyzna ściągnął brodę w dół i spojrzał na zamiatającą przed lokalem mieszczankę. – Ledwo idzie mi bar samej ogarnąć, a Tadeusz służbowo wyjechał. Z papierkową robotą się nie wyrobię, choćby sam Latarnik mnie do niej zapędzał – rzekła Emilia.
– Sam Latarnik, powiadasz? – odrzekł Gustaw, przypominając sobie, jak wykładał młodemu praktykantowi legendę o owej zmorze starego miasta. Po raz kolejny jego myśli powędrowały w ciemne miejsce. Detektyw wstrząsnął głową i rzucił papierosem, trafiając w pobliską kałużę błota. – Wracając… nieważne dla mnie czy bar dziś otwarty, przyszedłem spytać się o młodego Antoniego. – Emilia znieruchomiała na moment, aby po chwili wrócić do zamiatania.
– Nie rozumiem, co chciałby pan wiedzieć o Antku ode mnie… – ewidentnie przygaszona, lekkim ruchem miotły starała się wypełnić niezręczną ciszę, która nastała.
– Niecałe dwa dni wstecz świętowaliśmy awans młodzieńca. Ważne dla mnie, gdzieś widziała go po raz ostatni. – Przerwawszy moment ciszy owym zdaniem, starał się rozczytać Emilię, przytrzymując ją wzrokiem na miejscu. Wiedział, że pomiędzy nią a Antkiem coś było. Były to tylko jego domysły, ale musiał od czegoś zacząć, aby pchnąć dalej swoje śledztwo.
***
Minął już kolejny tydzień żmudnych zmagań detektywa. Dotychczasowe odcienie brązu i czerni, które otaczały Toruńskie uliczki, zamieniły się w szarości i biel, przykrywając budynki i ulice grubą warstwą grudniowego śniegu. Wraz ze zmieniającą się pogodą zmianie uległ też sam Kowalski, a z upływem czasu jego determinacja okazała się również utrapieniem. Nie sypiał, nie jadał porządnie już od tygodnia, a ostatnią rzeczą, na którą potrafił znaleźć siłę, było odpalenie kolejnego papierosa. Potrzebny był mu jeden trop, jeden punkt zaczepienia, ale Kowalski zdawał sobie sprawę, że nie dostanie nawet skrawka podpowiedzi. Śledztwo się przedawniało, czas nieubłaganie płynął. Tego wieczoru Toruńskie przedmieścia oprócz śniegu pokrywała intensywna mgła, a szybko zapadający o tej porze roku zmrok powodował, że uliczki starego miasta pustoszały zaledwie minuty po zajściu słońca. Nie pomagała zabójcza pogoda, która odmrażała każdą kończynę Gustawa, powodując ogromny dyskomfort. Mężczyzna został wyłącznie z dobijającym go chłodem i własnymi myślami, tułając się po ciasnych uliczkach w nadziei, że napotka zjawę, która odebrała mu jego podopiecznego. W tym momencie wierzył, iż niemożliwe jest, aby młodzieńca zamordował człowiek. – Człowiek by mi nie umknął… – wymamrotał Kowalski, a chropowaty wydech z jego oziębłych płuc zamienił się w hieni chichot, gdy mężczyzna osunął się przy ścianie najbliższego budynku, osiadając w końcu na bruku. Odmarzniętymi do siności palcami sięgnął do kieszeni płaszcza w poszukiwaniu papierosa, lecz natknął się jedynie na kawałek czarnego materiału imitującego słynną wizytówkę latarnika, co tylko kontynuowało napad histerycznego śmiechu. „To koniec detektywa Gustawa Kowalskiego”. Po kilku minutach siedzenia na mrozie i użalania się nad sobą Gustaw podniósł się i zaczął kierować w stronę swojego mieszkania. Nie mógł już więcej znieść myśli, że czeka go pierwsza porażka od początku jego kariery. Nie umiał przyznać się do klęski.
***
Mężczyzna potknął się o jedną z pustych butelek już w progu, kiedy zrzucał z siebie ciężki płaszcz w drodze do gabinetu. Zachwiał się i opadł ciężko na fotel. Ten skrzypnął żałośnie, zatrzeszczał i jeszcze cudem nie rozpadł się w drzazgi. Zapomniane wydanie 261 Gazety Toruńskiej zalegało na sekretarzyku, przykryte stertą innych, nieuporządkowanych dokumentów i materiałów dowodowych, od wycinków z lokalnych gazet, przez fotografie toruńskich uliczek, aż po nieodczytaną korespondencję. Ilość alkoholu rozlanego w ostatnim czasie na blacie sprawiała, że tusz rozmywał się na żółtawym papierze, tworząc abstrakcyjne wzory, co stanowiło trafną alegorię do obecnego stanu umysłu Kowalskiego.
Mimo że druk stał się niemal nieczytelny, w głowie Gustawa wciąż wybrzmiewał nagłówek codziennika sprzed paru tygodni. Kolejna ofiara toruńskiego Latarnika, a później jego krótka treść. 20-letni Antoni W. znaleziony martwy w piwnicach Maiusa. Śledczy badają sprawę zgonu młodego pracownika fabryki. Mieszkańcy Torunia wierzą, że za zbrodnią stoi nie kto inny, niż legendarny morderca, grasujący w cieniu Starego Miasta. Tylko tyle. Za tymi trzema krótkimi zdaniami skrywała się największa zagadka w jego karierze i pierwsza sprawa, która go przerosła. Hah, dobre sobie, dupa nie detektyw! Mruknął i sięgnął po pełną butelkę. Od dawna nie czuł się tak przytłoczony rzeczywistością. Rozwiązał tyle spraw, zbadał tak wiele miejsc zbrodni, widział już wcześniej liczne ciała ofiar, ale – Nie. Trup, jak trup. Antek… Antoni był tylko kolejną, Bogu ducha winną, ofiarą seryjnego mordercy, znalazł się w złym miejscu, w nieodpowiednim czasie… Tylko przypadkiem tym razem znał ofiarę osobiście.
Kowalski westchnął ciężko, a po chwili w jego drżącej dłoni znalazła się pełna szklanka. Kilkukrotnie ją napełniał i opróżniał jednym łykiem, nim musiał uznać, że proces ten zajmuje zbyt dużo czasu – postanowił więc ciągnąć trunek prosto z butelki. Lepiej jest. I jeszcze ten akompaniament dochodzących z ulicy śpiewów kolędników. Czyżby dziś była Wigilia? Już całkiem zatracił poczucie czasu… Golnął tak jeszcze raz, porządnie, po czym opadł na blat. Gdy tylko przymknął oczy, ujrzał obraz, który od tygodni nie dawał mu zaznać jakże potrzebnego snu. Ciemna kałuża krwi, rujnująca aureolę jasnych włosów oraz pokaźna dziura w rozbitej czaszce. Z każdym dniem badania tej sprawy, im dłużej o tym myślał, im więcej wypił, tym bardziej czuł, jakby spadał, bezwładnie wciągany w mroczną, ziejącą wrogą czerwienią otchłań. Bezsilność – to chyba ona najbardziej uciskała go w tej chwili. I coś jeszcze… wśród tak wielu pytań wirujących w jego głowie najgłośniej wybrzmiewała ta jedna, natrętna myśl… „Co, gdyby tego wieczoru był trzeźwy, czy zaniepokoiłaby go dłuższa nieobecność chłopaka? Czy Antek nadal by żył?”
Huk. Pusta butelka wyślizgnęła się spomiędzy odrętwiałych palców mężczyzny, ten jednak nie zareagował. Pozostawał nieruchomy w fotelu, ramiona luźno zwisały ciężko aż do podłogi, głowa wciąż spoczywała na blacie, a spomiędzy rozchylonych warg spływała strużka śliny. Nie był to widok niespotykany, wręcz przeciwnie, Gustaw wielokrotnie kończył w takim stanie, zwłaszcza w barze Buczkowskich. Od poprzednich razów ten odróżniał jedynie fakt, że nie pochrapywał, w ogóle już nie oddychał.
Już nigdy miał się nie dowiedzieć, co skrywał porzucony na biurku list, spisany chwiejnym pismem. Gdyby tylko go odczytał, wydedukowałby, że osoba go pisząca zniekształcała litery ze względu na pośpiech. Zauważyłby tłuste plamy na papierze, który najpewniej leżał na brudnym blacie, dostrzegłby wymiętą kopertę, którą prawdopodobnie adresat próbował ukryć w kieszeni, poza zasięgiem wzroku niechcianych obserwatorów. Na pewno poczułby ten dobrze mu znany, delikatny zapach kobiecych perfum. Już nigdy się nie dowie, kto i dlaczego zabił Antoniego i że jego przypuszczenia były słuszne – nie był to żaden Latarnik.
Do Detektywa Gustawa Kowalskiego
Detektywie, już dawno powinnam była Panu coś wyznać, rzecz w tym, że nie mogłam tego zrobić przy naszym ostatnim spotkaniu. Wiem, co się stało tego wieczoru, wiem, jak zginął Antek.
To wszystko moja wina, nie powinnam była być tak naiwna, ale ja naprawdę go pokochałam. Kochałam Antoniego i chciałam rozpocząć nowe życie przy jego boku, mieliśmy być tacy szczęśliwi i wolni. Tamtego wieczoru, gdy świętowaliśmy w barze jego awans, mój mąż musiał podsłuchać naszą rozmowę, byliśmy zbyt podekscytowani, by pamiętać o dyskrecji. Musiałam zostawić Antka, zająć się barem, bo klienci czekali. Po paru minutach wróciłam na zaplecze i Boże! co tam zastałam… nie wiem, co dokładnie się stało, widziałam tylko Antka na podłodze, nie ruszał się, był cały we krwi, a nad nim stał Tadeusz. Nie zdążyłam nawet krzyknąć, nim mnie złapał, jego ręce były całe we krwi, tak bardzo się bałam. Zaczął grozić, że mnie też zabije, jeśli komuś powiem. Upozorował wszystko tak, by wyglądało to na sprawkę Latarnika, ukrył ciało w Maiusie, licząc, że zanim ktoś go znajdzie, zyska trochę czasu by, jak to określił, posprzątać. Kazał mi Pana okłamywać i nie dopuszczać do baru.
Panie Kowalski, bardzo ryzykuję, pisząc ten list, ale wiem, że mogę na Pana liczyć. Wiem, że pomoże Pan aresztować Tadeusza, że pomści Pan Antka i będę bezpieczna. Najmocniej przepraszam, ale nie mogłam nic więcej zrobić.
E.
***
Gustaw Kowalski, którego sława do niedawna rozbrzmiewała w Toruniu, został znaleziony po paru dniach, dopiero gdy sąsiedzi zaczęli skarżyć się na smród dochodzący z mieszkania na poddaszu. Wielki detektyw odszedł w mało spektakularny sposób, jak na człowieka z taką biografią – przegrał ze swoimi demonami. Pijany w trupa, udławił się własnymi wymiocinami, w malutkim brudnym mieszkaniu, gdzieś na przedmieściach Torunia.
– No, Emilka, w końcu spokój będzie bez tego cholernego pijusa Kowalskiego, co to tylko węszył wszędzie. Nie będzie nam już klientów straszył, ten złamanego szeląga niewart detektyw! Dobrze, że sam się usunął, cholerny szpicel, teraz wszystko do normy wróci – warczał z podłogi Tadeusz, agresywnie szorując, trudno się doliczyć, który już raz, ciemne plamy wżarte w deski na zapleczu baru.
Kobieta nie odpowiedziała, zbyt zajęta cerowaniem czarnej marynarki męża. Jej twarz była pozbawiona wyrazu, jedynym, co zdradzało jej emocje, były błyszczące od łez ciemne oczy. Wszystko wróci do normy, zostanie z mężem i powoli będzie gnić w kamienicy przy Chełmińskiej, wśród beczek piwa i brudnych stolików, z dala od świateł ulicznych latarni.
Sama sobie była winna – bo dała się ponieść marzeniu o wolności.