„Morderca z przypadku”
Mykyta Chornyi, Mikołaj Kozakiewicz
Herman obudził się w swojej klitce na poddaszu. Duchota i zapach stęchlizny od razu dały mu się we znaki.
– Która godzina? – wymamrotał sam do siebie.
Chwilę leżał z otwartymi oczami, wpatrując się bezwiednie w okiennicę, aż z otępienia wyrwało go donośne, agresywne stukanie do drzwi.
– Kogo diabli niosą? – burknął pod nosem, wstał i otworzył drzwi.
Za nimi stał elegancko ubrany urzędnik.
– Pan Hermann Jäger?
– Tak. A o co chodzi?
– Zalega pan z opłatami od dwóch miesięcy. Ma pan tydzień na spłatę długów, w przeciwnym razie będę zmuszony wyrzucić pana z tego mieszkania!
Hermanna uderzyło uczucie bezradności. Mimo dobrze płatnej posady w teatrze nie był w stanie jednocześnie opłacać czynszu i wysyłać pieniędzy rodzinie.
– Proszę, dwa tygodnie! Dwa! Spłacę co do szylinga! – krzyknął zdesperowany Jäger.
– Tydzień. Bez dyskusji. Do widzenia – odpowiedział mu ozięble komornik i zatrzasnął drzwi.
– Co ja teraz zrobię? – wymamrotał cicho Hermann i schował twarz w dłoniach.
– Otto! – wrzasnął Gabriel von Walden, łapiąc syna za kołnierz. – Jak mogłeś? Z tą polską żmiją? – krzyczał siny z wściekłości.
– Ojcze, to nie tak! To tylko znajoma!
– Nie łżyj, Otto! Dobrze wiem, co widziałem! – wysyczał generał, patrząc synowi prosto w oczy nienawistnym wzrokiem. – Matkę oszukasz, babkę oszukasz, ale mnie nigdy!
– Nic nie rozumiesz!
– A co ja mam zrozumieć? To, że jesteś zdrajcą rodu? Że honoru mnie chcesz pozbawić?
– Oj…
Otto nie zdążył dokończyć, gdyż silne ręce ojca pchnęły go na zastawiony stół. Huk rozbijanego szkła zlał się z jękami obolałego młodzieńca.
– Jeszcze raz cię z nią zobaczę i będziesz mógł pożegnać się z majątkiem! – wrzasnął Gabriel i splunął pod nogi.
Robiło się już ciemno, kiedy Gabriel von Walden wyszedł ze swojej rezydencji. Mimo że był człowiekiem, o którym mówiono, że nie ma serca, nadal nie mógł otrząsnąć się po kłótni z synem. Stanął w ganku i zapalił papierosa.
– Kogo ja wychowałem… – burknął, wkładając używkę do ust. – Człowiek pakuje pieniądze w darmozjada, a ten tak się odpłaca? – warknął, kipiąc z wściekłości.
Chwilę stał, patrząc tępo na zachodzące słońce, nie mogąc zdecydować, co dalej. Nagle przypomniał sobie jeden z lokali, w którym bywał jeszcze jako młody oficer wiele, wiele lat temu. „Napiłbym się gorzałki, na trzeźwo się z nim nie da…” – pomyślał i skierował się na starówkę.
Von Walden szedł, ciężko dysząc i nadal nie mogąc się uspokoić. Latarnie oświetlały puste ulice bladożółtym światłem. Jedynym dźwiękiem, który przerywał ciszę, były pomruki odległej burzy. Gabriel ledwo pamiętał drogę, nie wiedział nawet, czy lokal nadal jest otwarty. Błądził kilkanaście długich minut aż w końcu dotarło do niego, że krąży w kółko. Zrezygnowany, chciał wracać, ale wtedy ciszę przerwały krzyki. Odwrócił się i zobaczył, że stoi tuż obok miejsca, którego szukał. Szybkim krokiem ruszył w jego stronę. Zszedł krętymi schodkami, niemal się potykając i zdecydowanym ruchem otworzył drzwi.
– Pajacu, ledwo wiążę koniec z końcem! Moja rodzina nie ma za co żyć, ten pseudoreżyser-alkoholik Małecki traktuje mnie jak śmiecia, a ty złodzieju jeszcze każesz mi płacić!? Jesteś gorszy od tych z teatru! Nie dostaniesz złamanego szylinga, cieciu! – wrzeszczał pijany klient.
– Zabierzcie go! – krzyknął barman, zręcznie unikając rzuconej w niego szklanki.
Dwóch innych klientów złapało ledwo trzymającego się na nogach pijaka i bez większego trudu wyrzuciło go za drzwi.
„Teatru?” – pomyślał von Walden. – „To może być moja szansa!”
Wyszedł za drzwi i zobaczył wyrzuconego klienta bezradnie próbującego wstać i przeklinającego barmana.
– Hej! Wstawaj! – powiedział do niego von Walden i podał mu rękę.
– Ktoś ty? – spytał niepewnie pijak.
– Generał von Walden. A ty?
– Jesteś psem? Zamkniesz mnie, czy co? – spytał przestraszony.
– Nie jestem żadnym psem, nie zamknę. Ale słyszałem, że pracujesz w teatrze. To prawda? – spytał spokojnie Gabriel.
– T-tak. Jestem Hermann, scenograf. Czego chcesz? – zapytał lekko zdziwiony.
– Powiedzmy, że chciałbym pomóc mojemu synowi. Wstawaj, wszystko ci wyjaśnię… – odpowiedział mu tajemniczo von Walden.
Jakub Walenty Małecki nieśmiało otworzył oczy po – jak mu się zdawało – krótkiej drzemce. Jego całe ciało nadal odczuwało skutki poprzedniej nocy. Z trudem próbował się podnieść z niewygodnego, drewnianego krzesła, ale jego obolałe ciało odmawiało posłuszeństwa.
– Jezu, moja głowa… – wyszeptał zachrypniętym głosem.
Wtedy zza drzwi, w akompaniamencie wrzasku, dobiegło donośne stukanie:
– Małecki! Wstawaj do cholery! Może jakoś mi pomożesz? Czekam na ciebie od trzech godzin!
Jakub pokuśtykał do drzwi i powoli je uchylił. Za nimi stał nikt inny jak dyrektor teatru Dominik Jazowski.
– Coś ty z siebie zrobił?! – wydukał dyrektor, patrząc na rozwichrzone włosy reżysera.
– Panie dyrektorze, ja…
– Nie tłumacz się. Wiem, że jest ci ciężko. Ale to nie jest usprawiedliwienie! Nie będę tolerował pijaństwa wśród moich ludzi! Nawet tak genialny reżyser jak ty nie jest wyjątkiem! – przerwał mu Jazowski.
– Dziękuję, panie…
– Do roboty! Przecież wiesz, że nie słodzę ci bez powodu. Do roboty! Dzisiaj na widowni będą ważni goście, zdaje się, że między innymi von Walden. Ten spektakl to ma być arcydzieło! Twoje opus magnum! Rozumiesz?!
– Jasne, panie Jazowski. Ile mamy czasu?
– Godzinę.
– Godzinę? – jęknął przerażony reżyser. – Nie zdążymy!
– Musimy, Małecki! Musimy! I twoja w tym głowa!
W garderobie panował nieprawdopodobny wręcz chaos. Charakteryzatorzy przegrzebywali szafy w poszukiwaniu kostiumów, a makijażystki przygotowywały do występu wschodzącą gwiazdę – Patrycję Jazowską.
– No kochanieńka, zrobimy cię na bóstwo!
– Przecież wiem, że jesteście najlepsze. Ale tym razem jest jakoś inaczej… – odpowiedziała niepewnie Patrycja.
– Co się stało? Jesteś jakaś inna niż zwykle.
– Nigdy nie grałam głównej roli. Co, jeśli nie podołam?
– Podołasz, kochanieńka! Uwierz w siebie, będzie dobrze! – odpowiedziała radośnie jedna z makijażystek.
– Hermann! Gdzie ten pistolet?! – wrzasnął reżyser do osoby, od której biło zdenerwowanie i niepewność.
– Tutaj! – odkrzyknął mu scenograf. – Skałkowy, tylko taki mamy!
– Idealny! Załaduj go bez kuli!
– Zrozumia… – odpowiedź reżysera przerwał odgłos przewracającej się szafy.
– A wy zróbcie z tym porządek! I wyprasujcie te suknie, jak one wyglądają?! – rzucił opryskliwie kostiumografom reżyser.
Hermann poczuł, jak oblewa go zimny pot. Serce waliło mu jak młotem, kiedy wyciągnął z kieszeni ołowianą kulę, którą dał mu Gabriel von Walden. Przez jego głowę galopowały najróżniejsze myśli. „Co, jeśli domyślą się prawdy? Co ze mną będzie? Przecież oni beze mnie poumierają z głodu!” – zastanawiał się przerażony scenograf. „Ale przecież bez pieniędzy generała też poumierają…”
Jego rozważania przerwał, wbiegając za kulisy, rozgorączkowany reżyser Małecki.
– Hermann! Dawaj go! Już czas! – wydusił pomiędzy szybkimi oddechami.
Scenograf posłusznie podał pistolet drżącymi rękami.
– Co tak patrzysz? Prochu nie znalazłeś? – spytał zaniepokojony Małecki.
– Nie, nie, wszystko dobrze.
– Na pewno załadowałeś sam proch?!
Kropla potu spłynęła z czoła Hermanna.
– T-t-tak!
– No! Mam nadzieję – rzucił Małecki.
– Avantipopolo! Bandiera rosa! – śpiewała Patrycja Jazowska.
Jej hipnotyzująca uroda i kunszt aktorski zaczarowały całą widownię. Zbliżał się kulminacyjny moment spektaklu. Moment, w którym postać grana przez Patrycję zabija tyrana.
– Bandyto! Okrutniku! Twój czas dobiegł końca! – pisnęła śpiewnym głosem aktorka do kolegi przebranego za króla tyrana.
Spod bogato zdobionej sukni wyciągnęła pistolet, odciągnęła kurek i wycelowała w aktora. Huk wypełnił salę. Po chwili, kiedy kłęby dymu opadły, oczom widzów ukazało się coś przerażającego. Głowa tyrana była zmasakrowana, bryzgała z niej krew, a z ciemnobordowej wyrwy wystawał poszarpany mózg, którego fragmenty znajdowały się także na dekoracjach. Bezwładne ciało szybko opadło na deski teatru, brudząc je potokiem krwi.
– Co ja zrobiłam?! – wrzasnęła przerażona aktorka.
Widzowie byli nie mniej przerażeni niż Patrycja. Otto von Walden zerwał się ze swojego miejsca w pierwszym rzędzie i z mieszanką szoku i obrzydzenia otarł twarz z krwi aktora.
– Patrycjo, co ty zrobiłaś?! J-jak to możliwe!? – wydusił z siebie Otto resztkami tchu.
– Otto! Ja… ja nie wiem! Ktoś musiał się pom… – zdążyła powiedzieć Jazowska, zanim brutalnie przerwał jej żandarm, łapiąc ją za ramię.
– Zostaw mnie! Jestem niewi…
– Milcz! – krzyknął do wyrywającej się aktorki.
Wtedy dołączył do niego drugi, który złapał Jazowską w pasie i powalił na ziemię.
– Aaaa! Nie mogę oddychać! – wrzeszczała, kiedy żandarmi zakuwali ją leżącą na deskach w kajdanki.
Otto przez cały czas stał jak wryty. Choć wszystkie jego myśli krzyczały: „Pomóż jej!”, nie mógł się ruszyć choćby o centymetr. Czuł, jakby jego płuca przygniótł kilkutonowy głaz.
– Proszę pana! Wszystko w porządku? – głos z widowni wyrwał Ottona z transu.
– Proszę pana! – inny z widzów potrząsnął młodym von Waldenem.
– Nie! Nic nie jest w porządku! – wysyczał machinalnie arystokrata i jak opętany rzucił się w pogoń za żandarmami. – Zostawcie ją! Rozumiecie? Ona jest niewinna!
– Pan jest ślepy? Przed chwilą zabiła człowieka!
– Ktoś ją wrabia! – krzyknął Otto.
– Nas to nie interesuje!
Otto nawet nie usłyszał odpowiedzi, sięgnął po metalową podpórkę stojącą w korytarzu i uderzył nią z całej siły w głowę żandarma. Ten upadł jak rażony piorunem, wydając przy tym głuchy jęk.
– Otto, czy ty zwariowałeś!? – krzyknęła Patrycja, odwracając się w kierunku młodzieńca z osłupiałą miną.
– Rzuć to!
Drugi żandarm odskoczył gorączkowo i próbował wyjąć pistolet z kabury. Otto, dysząc ciężko, skoczył w jego kierunku, biorąc zamach wygiętą podpórką. Policjant w ostatniej chwili zdołał wyjąć pistolet i wycelować go w von Waldena.
– Ani kro…
– Zamknij się! – krzyczał w amoku Otto.
Drugie uderzenie, jeszcze silniejsze od poprzedniego, trafiło żandarma w rękę trzymającą pistolet. Twarz policjanta przeszył grymas bólu.
– Nie wrobicie jej! Nie! Nie! Nieeeeee! – wrzeszczał Otto, okładając żandarma podpórką. Przestał dopiero wtedy, kiedy zorientował się, że jego przeciwnik leży nieprzytomny na podłodze.
– Otto…
– Wiesz, że teraz przyjdą po ciebie?
– Po co to zrobiłeś?…
– Ten już nie przyjdzie… – odpowiedział Patrycji zdyszany szlachcic. – Musiałem, przecież wiesz, że cię kocham! Nie pozwolę cię skrzywdzić!
– Głuptasie… – szepnęła, rzucając się na jego szyję.
Nagle jeden z żandarmów ocknął się i, nadal leżąc, wycelował broń w stronę Ottona.
– Ręce za głowę! – wycharczał.
– Chcesz jeszcze raz, knurze?! – Otto podniósł podpórkę i odwrócił się w stronę policjanta. Wtedy zobaczył wycelowany w swoją głowę pistolet.
*
30 czerwca 1894 roku. Taka data widniała na kalendarzu wiszącym w malutkiej izdebce Hermanna Jägera. Mimo że wybiła północ, Hermann nie mógł zmrużyć oka. W klitce na poddaszu spokoju nie dawała mu nieprawdopodobna wręcz duchota. Ale nie to zajmowało jego myśli. Zimny dreszcz przechodził całe ciało Jägera za każdym razem, kiedy przypominał sobie wydarzenia z teatru. Na samą myśl o karze, która go czekała, czuł jakby serce zaraz miało odmówić mu posłuszeństwa, a płuca – przestać działać. Próbował wprawdzie nie myśleć ani o widoku krwi na deskach teatru, ani o tym, że wysłał niewinną Patrycję za kraty, ale nie był w stanie zająć głowy czymkolwiek innym. Wpatrywał się w kalendarz pustym wzrokiem, nie mając siły ani wstać, ani nie mogąc zamknąć oczu. Po chwili, która Jägerowi wydawała się ciągnąć w nieskończoność, jego powieki opadły tylko po to, żeby chwilę później się podnieść.
Coś jednak się zmieniło. Hermana uderzył ostry zapach siarki i fala gorąca tak intensywna, że w pierwszej chwili pomyślał, że płonie jego łóżko. Jäger poderwał się z niego jak oszalały i spojrzał przez okno. Wtedy zamarł. Zamiast panoramy Torunia, do której przywykł, zobaczył bezkresne morze ognia i siarki. Jego uszy przeszył wrzask milionów dusz grzeszników cierpiących niewyobrażalne męki. Przerażony odskoczył od okna i otworzył drzwi. Kiedy tylko to zrobił, uderzyła go światłość, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczył. Naraz zniknęło gorąco i ucichły wrzaski. Hermann uświadomił sobie, że stoi twarzą w twarz z Chrystusem.
– Panie, nie jestem godzien… – wyjęczał.
– Synu, nie jest za późno! Przyznaj się! Przez twoje grzechy cierpi dwoje niewinnych ludzi! – odpowiedział mu surowym tonem Mesjasz.
– Nie mogę! Moja rodzina beze mnie nie da sobie rady!
– Przyznaj się! Tylko to może cię uratować!
– Nie! To będzie wyrok na nich wszystkich! Na Helgę, na Klausa! On ma tylko osiem lat! – Kiedy tylko to powiedział, światłość ustała, a Hermann poczuł, jak spada w otchłań.
Pierwsze, co poczuł, to plama, mokra plama na jego kołdrze. Zrozumiał, że znalazł się znów w swoim pokoju. Instynktownie wyjrzał za okno. Świtało. Wstał ociężale spod pierzyny, czuł się wewnętrznie rozdarty. „Przecież nie zgłoszę się i nie powiem, że za tym stoję! To szaleństwo! Nie mają dowodów!” – pomyślał. Znów popatrzył za okno. Jego wzrok przyciągnął ledwo widoczny zarys ratusza. Przypomniał sobie obietnicę, którą złożył rodzinie. Obietnicę mówiącą, że nie dopuści do eksmisji…
*
Na komisariacie policji od samego rana panował chaos. Funkcjonariusze mieli ręce pełne roboty. Od szóstej rano przesłuchiwali widzów feralnego spektaklu, obsługę teatru i aktorów. Z zeznań wyłaniał się niejasny obraz pełen chaosu i braku organizacji. Z każdym kolejnym przesłuchaniem policjanci mieli coraz więcej pytań i coraz mniej odpowiedzi. W końcu przyszedł czas na Hermanna. Na chwiejnych nogach wtoczył się do pokoju przesłuchań i osunął się na krzesło.
– Pańska godność? – spytał policjant.
– Hermann Erwin Jäger.
– Jest pan…?
– Scenografem – wymamrotał.
– Wie pan, kto odpowiadał za broń palną w teatrze?
– J-j-ja nie… – przerwał jąkający się z przerażenia Jäger, gdy do pokoju przesłuchań wparował bez zapowiedzi komendant i wywołał przesłuchującego go policjanta za drzwi. Po chwili żandarm wrócił z zupełnie innym nastawieniem i kontynuował przesłuchanie.
– Rozumiem. Oczywiście nie podejrzewamy pana w żadnym stopniu. Wie pan, gdzie znajdziemy reżysera spektaklu?
– Małeckiego? Nie mam pojęcia…
– Dobrze. Proszę to podpisać i jest pan wolny – powiedział spokojnie policjant, podsuwając mu kartkę papieru.
– Dziękuję! Miłego dnia! – powiedział z wyraźną ulgą Hermann, kiedy wychodził.
– Panu również – odrzekł spokojnie policjant i wrócił do przeglądania stosu papieru.
Jäger szybko skierował się ku wyjściu, zanim jednak do niego dotarł, na korytarzu rozległ się chrapliwy krzyk.
– Zostaw mnie, pruski knurze! Jestem niewinna!
Hermann odwrócił się i zobaczył, jak dwóch policjantów prowadzi Patrycję Jazowską do pokoju przesłuchań. Kolor jej sukni był nie jak wcześniej biały, ale szarobrązowy. Noc w areszcie odbiła się również na jej twarzy. Wyrażała ona teraz przerażenie i rezygnację. Podkrążone oczy upiornie współgrały z czarnymi, średniej długości włosami.
– Szybciej! Nie nam się będziesz tłumaczyć! – warknął żandarm, ciągnąc za jej skute kajdankami ręce.
– To boli!
– Ma boleć! Ruchy!
Jäger poczuł, jak nagle robi mu się niedobrze. Zatoczył się i upadł.
– Wszystko w porządku? Przynieść panu wody? – spytał leżącego jeden z policjantów.
– Tak, tak, wszystko jest, jak należy – odburknął, wstając powoli.
Kiedy tylko się podniósł, wypadł za drzwi prosto na schodki. Potknął się, upadł na bruk i, nie mogąc już wytrzymać, zwymiotował.
Hermann wrócił do domu późnym wieczorem pijany. Kłębiące się w jego głowie myśli nadal nie dawały mu spokoju. Wtoczył się niezgrabnie i potknął o stołek.
– Kurwa mać – przeklął bełkotliwie.
Próbował wstać, chwycił się krawędzi łóżka, ale jego na wpół bezwładne ciało ponownie upadło na twardą posadzkę. Hermann odwrócił się niezdarnie na plecy i popatrzył przez świetlik w dachu. Blade światło księżyca wydobywało z mroku jego niewyraźną twarz.
– Ale pię… – wybełkotał, zanim jego rzadkie, wodniste wymiociny pokryły ubranie. Kiedy tylko poczuł ich odrażający zapach, próbował się podnieść, by zrzucić je z siebie, ale mu się to nie udało. Wydzielająca się z papki woń sprawiła, że nie mógł powstrzymać kolejnego odruchu wymiotnego.
– Kurwa!
Kolejna fala wymiocin zalała pościel i podłogę. Jäger znów upadł i uderzył głową w kant łóżka. Zamroczony upadł prosto w niezamierzenie stworzoną kałużę.
Ocknął się w długim, pustym korytarzu. W każdym oknie było widać grube, stalowe kraty. „Jestem w więzieniu?” – pomyślał przerażony. Nagle ciężkie metalowe drzwi otwarły się ze szczękiem. Do uszu Jägera od razu dobiegło wycie prowadzonego skazańca.
– Zostawcie mnie! Ja chcę żyć! Nic nie zrobiłem! – krzyczał płaczliwie skazany.
Jäger schował się we wnęce. Kątem oka zauważył szubienicę na dziedzińcu więzienia.
– Nieee! Zostawcie mnie! Nie możecie! – jęki stawały się coraz głośniejsze i bardziej przeraźliwe.
Wtedy Hermann uświadomił sobie, kto jest prowadzony na egzekucję.
– Małecki… – wymamrotał mimo woli.
„Co ja zrobiłem!?” – pomyślał. Szczęk kajdan stawał się coraz głośniejszy, a wycie zmieniło się w przeszywający płacz. Wreszcie strażnicy i skazany minęli wtulonego we wnękę Hermanna. Zniknęli za rogiem, a chwilę później na korytarzu rozległ się jeszcze donośniejszy szczęk stalowych wrót, otwierających się na dziedziniec. Jäger otrząsnął się i podszedł do okna. Drżącymi rękami złapał kraty.
– W imieniu cesarza Wilhelma II skazuję Jakuba Walentego Małeckiego na śmierć przez powieszenie za zbrodnię, którą jest morderstwo – zagrzmiał głos strażnika.
– Jakubie, jakie jest twoje ostatnie życzenie? – spytał kat, ale w odpowiedzi otrzymał jedynie przeciągły płacz.
– Wyrok wykonać!
– Nieeeeee! – wyrwało się z ust Hermanna. – On jest niewinny!
Jednak nikt zdawał się nie zauważać Jägera. Kat machinalnie zarzucił czarny worek na głowę Małeckiego i założył pętlę na jego szyi.
– Nieee! Przestańcie! Do wszystkiego się przyznaję! – wrzeszczał Jäger tak głośno, jak tylko mógł.
Zapadnia otworzyła się z hukiem. Ostatni, paniczny krzyk Małeckiego i dziwnie wyraźny chrzęst zrywającego się rdzenia kręgowego w szyi wypełniły chłodne, poranne powietrze.
– Co wy zrobiliście!? To ja powinienem tam wisieć! Nie on! – krzyczał Jäger, patrząc na bezwładne ciało Jakuba.
Wtedy Jäger się obudził. Potworny ból głowy i smród wymiocin uderzyły w niego od razu.
„Jezu, kiedy to się skończy…” – to była jego pierwsza myśl po przebudzeniu.
*
Dzień był upalny. Temperatura była niemal nie do wytrzymania. Mundur Gabriela von Waldena był mokry od potu.
– No, to już niedaleko – powiedział pod nosem i uśmiechnął się.
Po przejściu kilkunastu metrów wszedł do budynku komisariatu i skierował się na piętro. Wprost do gabinetu komendanta.
– Gabriel? Znowu ty?! – spytał zaskoczony komendant Fischer.
– Tak, stary przyjacielu. Musimy pomówić – powiedział z szerokim uśmiechem.
– Przecież wczoraj wszystko omawialiśmy. Winą za wszystko obarczymy Jakuba Małeckiego. A Patrycję wypuścimy.
– I właśnie o to chodzi, Donald. Nie możesz jej tak po prostu wypuścić.
– Dlaczego? – spytał zaskoczony komendant.
– Widzisz, Donald. Mój syn, Otto, jest w tej Polce, jak on to mówi, „zakochany”. Zamkniesz ją na rok, dwa… Znudzi mu się oczekiwanie na królewnę z bajki. Aha, i nie zapomnij go wypuścić. Dostał nauczkę, wystarczy już.
– Za co mam ją trzymać?
– A chociażby za współudział! – powiedział z szerokim uśmiechem von Walden. – Przecież Małecki nie strzelał!
– I co będę z tego miał? – spytał zaintrygowany komendant Fischer.
– Moją dozgonną wdzięczność! Ha ha! – odpowiedział mu Gabriel, śmiejąc się. – I pół miliona szylingów? Co na to powiesz?
– Muszę się zastanowić – odpowiedział niepewnie Fischer.
Gabriel von Walden spoważniał.
– Czas na myślenie miałeś wczoraj, mój drogi. Zanim wziąłeś poprzednie sto tysięcy – odpowiedział złowrogo komendantowi.
– Dobrze – zdecydował po niedługiej chwili namysłu policjant. – Ale pamiętaj. Jesteśmy w tym razem, Gabriel. Nie próbuj nawet mówić komukolwiek o tej rozmowie.
– Jasne, Donald. Jasne… – odpowiedział von Walden, znów się uśmiechając.
W tym samym czasie Hermann Jäger szwendał się bez celu ulicami Torunia. Mimo pięknej pogody miasto mu wydawało się odrażające. Obojętnie przechodził obok straganów, z których sprzedawano rozmaite towary z najdalszych zakątków Prus. Kiedyś rozbudzały one wyobraźnię Jägera. Obijał się wpółświadomie o przechodniów, nie do końca zdając sobie sprawę ani z tego, gdzie jest, ani że jego ubranie wciąż brudne jest od wymiocin. Z marazmu wyrwał Jägera nagły krzyk.
– Stój! Jesteś aresztowany! – krzyczało na zmianę dwóch policjantów goniących elegancko ubraną postać.
Postać z impetem wpadła na Jägera, potknęła się i wydała jęk, który Hermannowi od razu wydał się znajomy. Policjanci podbiegli do nich i zaczęli szamotać się z leżącym.
– Zostawcie mnie! Czego chcecie!?
– Małecki!?
– Jäger!? – krzyknęli równocześnie obaj osłupiali.
– Zostaw go! – warknął na policjanta Hermann.
Ten nie przejął się jednak i wyciągnął kajdanki. Wtedy Jäger, pod wpływem impulsu, rzucił się do szyi policjanta, próbując pomóc Małeckiemu w oswobodzeniu się.
– Puszczaj, męcie! – warknął policjant, bez trudu odrzucając Hermanna.
– Heinrich! Bierzemy go! – rzucił do swojego podkomendnego żandarm.
Na widok prowadzonego przez policjantów Małeckiego do oczu Jägera napłynęły łzy. Wybuchnął płaczem, którego nie sposób było powstrzymać. Łkał kilka minut jak dziecko, nie mogąc podnieść się z bruku. Ludzie przechodzili obok niego obojętnie, niechętni pomóc niechlujnemu, cuchnącemu Jägerowi. Podniósł się dopiero po kilkunastu, ciągnących się w nieskończoność minutach i chwiejnym krokiem udał się w kierunku swojego mieszkania.
*
„To ja, Hermann, wbrew poleceniu załadowałem pistolet przed spektaklem. Jakub Walenty Małecki jest niewinny. Patrycja o niczym nie wiedziała. Oddajcie wszystko, co wartościowe mojej żonie i synowi. Przepraszam za wszystko”.
Taką treść zawierał liścik, który drżącymi rękami pisał Hermann. Kartka była poplamiona łzami i kleksami z atramentu. Jäger odłożył zapisany kawałek papieru na stolik i otworzył okno. Krwistoczerwone promienie zachodzącego słońca złowrogo oświetliły twarz mężczyzny, kiedy usiadł na krawędzi.
– Przepraszam… – powiedział cicho, a po jego policzku spłynęła łza. Jäger puścił krawędzie okiennicy i przechylił się do przodu, by skoczyć. Przez ostatnią, krótką chwilę poczuł otulający go ciepły letni wiatr. Sekundę później ciało Hermanna uderzyło z impetem o twardy bruk. Głowa roztrzaskała się na dwie części, a z rozłupanej czaszki strumieniem wypływała krew.
– Jezus Maria! Ludzie! Samobójca! Policja! – rozległ się wrzask przerażonych przechodniów. Po kilku długich minutach, na miejsce dotarło dwóch policjantów.
– Gdzie mieszkał samobójca? – spytał jeden z nich.
– Na trzecim piętrze, w izbie na poddaszu – odpowiedział mu roztrzęsiony sąsiad Hermanna.
– Niech się państwo odsuną! Młody! Idź do tego mieszkania. Zobacz, pewnie zostawił list. Zawsze tak robią… – zakomenderował starszy z policjantów. Po chwili młody policjant wrócił zdyszany z kartką w ręce.
– Panie komisarzu! Musimy porozmawiać na osobności! – rzucił, drżąc na całym ciele.
– Co, młody? Co tam masz?
– „To ja, Hermann, wbrew poleceniu” – zaczął czytać – „załadowałem pistolet przed spektaklem. Jakub Walenty Małecki…”
– Spal to!
– Co? Jak to, panie komisarzu? – spytał zaskoczony policjant. – Przecież to może być ważny do…
– Spal to! Bez dyskusji! To rozkaz! – warknął przez zaciśnięte zęby komisarz.